Ciekawy tekst o terapii pojawił się na blogu „Blimsien”:
„Do psychologa albo psychiatry chodzą czubki. Czubki czyli ludzie „którzy sobie ze sobą nie radzą”. Są szurnięci. I słabi. Wiadomo. To całkiem inaczej niż ci, którzy sobie nie radzą z nerkami, płucami lub sercem albo skórą. Nie ma żadnego wstydu w nieogarnianiu własnego ciała. Bo co wstydliwego może być w niedomykalności zastawek? Zupełnie co innego niż taka na przykład depresja. Ma ją każdy, wiadomo, ale najczęściej ci leniwi, nieogarnięci i nieodpowiedzialni. No i najlepsze lekarstwo na deprę? „Weź się w garść”. Prawie tak samo przydatne jak „nie garb się”. (…)
Jeśli chodzi o moją osobistą historię, zawsze byłam nadwrażliwa i trochę oderwana od ziemi. Z jednej strony to miłe. Mój mózg ciągle wymyśla mi inne wymiary, to mnie napędza do działania, pomaga mi pisać, pomaga projektować, pomaga kreować różne fantastyczne rzeczy w moim życiu i nigdy nie jest szaro. Z drugiej strony, dzielę włos na czworo i często się samobiczuję. Ale pewnie uznałabym, że taka karma i life’s a bitch. Gdyby nie fakt, że czujką na samopoczucie i to czy o siebie psychicznie dbam czy nie, jest moje ciało. I ono bolało mnie od dziecka. Zwłaszcza mój brzuch. Potem doszło serce. Masakryczna ilość badań, diety wykluczające to albo tamto, rzucanie papierosów, odstawianie alkoholu, surowe albo nie surowe, laktoza? Gluten? I jakież wielkie zdziwienie, po wielu latach, że to mózg.Mózg mówi ciału „sygnalizuj problem. Szybko i mocno”. A ja leżę zgięta w pół, w bolesnych skurczach. Godzinę, czasem dwie. Dzień. Lub trzy. To się dzieje w wakacje, to się dzieje w podróży. To się dzieje w szkole. A ja panikuję i myślę „jak kiedykolwiek będę pracować zawodowo kiedy ból przychodzi i rozkłada mnie na części pierwsze a żaden lekarz nie widzi podstaw do zwolnienia mnie, bo jestem idealnie zdrowa?”. Odkładam sprawę bardzo długo. Potem mój partner namawia mnie żebym poszukała dla siebie pomocy u psychologa. Motywowana strachem i brakiem kontroli – idę.
To był pierwszy raz. Drugi – poszliśmy razem, w końcówce związku. On nic nie wyciągnął, nie chciał pracować. Ja pomyślałam sobie „nie chcę schrzanić kolejnego związku, nie chcę mieć wadliwego systemu, nic mnie już nie boli, ale w związkach mam swoje lęki i blokady i zawsze wybieram ten sam typ facetów. Chcę to zmienić”. I zostałam by pracować nad sobą. Kosztowało mnie to dużo nerwów, energii, pieniędzy i czasu. Ale też:
– umiem stawiać granice i rezygnować z relacji kiedy ktoś je notorycznie przekracza
– nie jestem już perfekcjonistką. Po prostu robię nieidealnie zamiast nie robić idealnie.
– nie besztam się za słabość. Kiedyś słabość była dla mnie obrzydliwa i nieakceptowalna. Dziś jest po prostu częścią mnie i każdego człowieka.
– nie mam wielkich sekretów. Akceptuję siebie wraz ze swoimi przywarami. Nie nakładam masek, nie robię rzeczy wbrew sobie(o ile tylko to możliwe).
– umiem nie wchodzić lub kończyć toksyczne relacje.
– umiem prosić o pomoc i wsparcie.
– mniej oceniam innych i rozumiem, że moja racja jest moja, nie musi być wszystkich.
– nie mam somatycznych objawów, które uniemożliwiały mi normalne funkcjonowanie.
– nie przejmuję się tym co ludzie o mnie myślą. Jeśli chcę wiedzieć sama ich o to pytam. Wybieram sobie ludzi, których opinia jest dla mnie ważna i wybieram sobie obszar, w którym jest dla mnie ważna. Nie interesuje mnie co moja szefowa myśli o moim związku, mój tato o ubraniach, które noszę, moja przyjaciółka o mojej diecie, pani na poczcie o moim ciele. Choć interesuje mnie co moja szefowa myśli o mojej kreatywności, tato o mojej błyskotliwości, siostra o umiejętności słuchania, a przyjaciółka… czy czuje się mną zainspirowana?
– umiem leniuchować.
– umiem przyjmować krytykę, ale jak mówią Amerykanie „i take nobodys shit”.
– umiem krytykować sama siebie, ale się nad sobą nie pastwię.
– jestem swoją najlepszą przyjaciółką i tworzę ze sobą najfajniejszy związek świata ♥
Zresztą wiele moich terapeutycznych odkryć przemycam tu, dla Was. To co zadziałało, jakieś mechanizmy, krzepiące słowa, staram się przemycać tak by służyły i innym. Na pewno dzięki terapii poznałam sama siebie o wiele lepiej. Niektóre mechanizmy sobie uświadomiłam, inne odkryłam nie spodziewając się ich wcale, o innych wiedziałam, ale nie miałam pojęcia jak je zmienić. Często ludzie mówią, że za terapeutę płacą ci, którzy są tak lewi, że nie mają przyjaciela, który by ich wysłuchał. Nie na tym polega terapia.
Terapeuta jest osobą z zewnątrz, która mimo, że to jej zawód, nie ma do nas interesu. To znaczy, nie jest uwikłana w nasze życie. Nie jest mamą, która nas wychowywała i się o nas martwi. Nie jest naszym partnerem, który chciałby nas zmienić na swoją modłę. Nie jest przyjaciółką, która z nami ponarzeka i ma swój punkt widzenia, więc nas „nawróci” albo przynajmniej oceni. Terapeuta musiał przejść własną terapię i jest świadomy mechanizmów działania. Wie w co grają ludzie. Ma trzeźwe spojrzenie osoby z zewnątrz i zadaje nam trafne pytania, które prowadza nas… do własnego wnętrza, pod powierzchnię. Terapeuta pozwala nam na wgląd wewnątrz siebie i… na nie wzięcie nóg za pas, kiedy tylko zobaczymy tak pająki, kurz, demony i inne potwory spod łóżka. No a ponieważ jest profesjonalistą, nie będzie nas też zawstydzał i nigdy nie wykorzysta tego przeciwko nam. To osoba, która dzięki swojej służbie i przewodnictwu łączy nas z nami samymi. (…)”
cały tekst jest do przeczytania na stronie internetowej blogu „Blimsien”:
www.blimsien.com/czy-psycholog-jest-dla-czubkow/