Wywiady: „Ciała bez głów.”

Gabinet Psychoterapii w GdańskuNa łamach „Polityki” ukazała się rozmowa z Katarzyną Schier – o tym, dlaczego jesteśmy niezadowoleni z własnego wyglądu:

„Joanna Drosio-Czaplińska: – Otwieram gazetę dla ciężarnych. W środku porady na temat diet odchudzających. Co to o nas mówi?

Katarzyna Schier: – Że tak źle jeszcze nie było. Wyniki prowadzonych badań w porównaniu z minionymi latami ujawniają gwałtowną zmianę na gorsze. Niezadowolone ze swojego wyglądu są już dziś 10–11-letnie dzieci, większość to dziewczynki. Chłopcy zaś dzielą się na tych, którzy chcą schudnąć, i tych, którzy chcą nabrać masy. Procesy globalizacji promujące jednakowe wzorce pod każdą szerokością geograficzną dołożyły swoje. Niezadowolenie z ciała staje się normatywne. Na tym żerują koncerny kosmetyczne, farmaceutyczne i wiele innych sprzedających iluzję. Oraz różni guru od fitnessu, styliści.

Z badań TNS OBOP wynika, że prawie 90 proc. Polek z wyższym wykształceniem poddałoby się operacji plastycznej, gdyby mogło. Dwie trzecie marzy o poprawieniu twarzy, połowa brzucha, co czwarta ud. Tylko co piąta kobieta jest zadowolona z własnego ciała.

I ten obraz własnego ciała ma niewiele wspólnego z tym, jak wyglądamy. A standardy windowane są coraz wyżej. Kobiety, które naprawdę poddały się operacji plastycznej, są, owszem, zadowolone z efektów zabiegów – ale tylko pod kątem zoperowanego fragmentu ciała: nosa, piersi, ust. Spodziewane zadowolenie z siebie jednak nie przychodzi.

Niektórzy idą dalej, poprawiając policzki, brodę, uszy, oczy…

Okaleczając się do późnej starości. Robiłam niedawno wraz z Ewą Młożniak badania polegające na tym, że kobiety miały dokończyć zdanie: moje ciało to…, i okazało się, że ponad 50 proc. odpowiadało: „moja wizytówka”, „narzędzie”, „organizm”, „kupa mięsa”. To instrumentalne traktowanie siebie. Znacznie mniej osób odpowiedziało: „moje ciało to ja” albo „moje ciało to część mnie”. Określiłyśmy to zjawisko uprzedmiotowieniem ciała.

A jak jest u mężczyzn?

Podobnie. Robiłam badania z mężczyznami chodzącymi na siłownię kilka razy w tygodniu, którzy odczuwają przymus ćwiczenia. Okazało się, że zwiększona ilość ćwiczeń wcale nie powoduje u nich lepszego samopoczucia. Im więcej ćwiczą, tym gorzej się czują. Chwilowo, w trakcie – lepiej, potem tak samo źle. To idzie w parze z instrumentalnym podejściem do seksu. Niektórzy mówią nawet: „Bez bicepsu nie ma seksu”. Relacja z kobietą to dla nich też rodzaj gimnastyki. Jak widać – płeć inna, sceneria odmienna, ale problem ten sam: odcięcie ciała od psychiki.

Z czym to się wiąże?

To problem o skali społecznej, bo oznacza też brak szans na bliskość z drugim człowiekiem. Może wydawać się, że ci, którzy tak bardzo dbają o wygląd – nie pozwalają sobie przytyć, ćwiczą – albo lubią szybki seks – to właśnie ludzie, którzy kochają ciało. Ale jest dokładnie odwrotnie. Takim osobom to wszystko służy często do regulacji emocji, bo ludzie odcięci od ciała, paradoksalnie, nie potrafią uspokoić emocji przy pomocy umysłu, a jedynie poprzez ciało. Przymus ćwiczeń działa podobnie jak seksoholizm, alkoholizm, narkomania i zalicza się do grupy uzależnień. I w pewnym sensie odcina od życia, od witalności i przyjemności. Ale ludzie uzależniają się też od zdrowych nawyków, jak ekojedzenie, bycie fit, czy zabiegów kosmetyczno-chirurgicznych. Znam panią po czterdziestce, która pierwsze, co robi, gdy zawita do obcego kraju, to lokalizuje fitness i siłownię. I odwiedza ją codziennie, będąc na urlopie z mężem i małymi dziećmi. Bo dla niej to jest akurat najpewniejszy sposób radzenia sobie z niepokojem. Daje złudzenie kontroli nad rzeczywistością poprzez kontrolowanie ciała. (…)

Ukojenie poprzez kontrolowanie to jedno, a drugie to kult młodości, który sprawił, że starość stała się czymś wstydliwym. W show-biznesie młodzieńczość jest wręcz kompetencją. Mając lat 50, trzeba wyglądać na 25.

I tak z menopauzy robi się chorobę, a miliony kobiet dręczą swoje ciała, żeby wpisać się we wzorzec urody, czyli de facto zadowolić innych i osiągnąć poczucie mocy przez poczucie kontroli. W mojej praktyce klinicznej mam największą trudność właśnie w pracy z pacjentkami, które utożsamiają się z nierealnymi wyobrażeniami. Udają same przed sobą, że się nie zestarzeją i nie umrą. Nie ma w ich opowieściach treści na temat bólu związanego z utratą młodości, a słowa potrzebne są do budowania tożsamości. Tożsamość to ciągłość, trwałość, która się jednak kończy. Żyjemy w iluzji wieczności. Nigdy jeszcze to udawanie w kontekście cielesności nie było tak rozwinięte. Moim zdaniem to wręcz jakiś współczesny rodzaj niewolnictwa. (…)”

Dr hab. Katarzyna Schier jest profesorem na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Pracuje też jako psychoterapeutka. Jest autorką m.in. książki „Piękne brzydactwo. Psychologiczna problematyka obrazu ciała i jego zaburzeń”.


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Polityki”:

www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1570823,1,dlaczego-jestesmy-niezadowoleni-z-wlasnego-wygladu.read


GABINET PSYCHOTERAPII W GDAŃSKUPSYCHOTERAPEUTA GDAŃSK

Prasa: „Bezcenna samoocena.”

Gabinet Psychoterapii w GdańskuKinga Tucholska, redaktorka „Polityki” podejmuje próbę odpowiedzi na pytanie: Kiedy i po co budować w dziecku poczucie własnej wartości? w artykule pt.: „Bezcenna samoocena”:

„Carl Rogers, wybitny terapeuta humanistyczny, po setkach godzin spędzonych na sesjach z rozmaitymi klientami doszedł do wniosku, że każdy z nas, niezależnie od wieku, ma dwie podstawowe potrzeby psychiczne: uznania ze strony innych i szacunku do samego siebie. Stopień ich zaspokojenia określa nasz koloryt emocjonalny, sposób myślenia, podejmowane decyzje, działania i ich efektywność. Te dwie wrodzone potrzeby kształtują się bardzo wcześnie, na bazie komunikatów, jakie otrzymujemy od pierwszych chwil swojego życia i później, również w szkole. Z nich wywodzi się poczucie własnej wartości.

Czym skorupka za młodu

Rodzice Tosi nie mogli się nacieszyć jej przyjściem na świat. Jest ich kochanym maleństwem, kruszynką, skarbem. Rozjaśniają się, patrząc na nią, głaszczą, mówią o niej dużo i dobrze. Tosia od różnych osób słyszy, jaka jest śliczna, dobra i mądra. Szybko sama zaczyna tak o sobie mówić. Nawet kiedy w szkole okazuje się, że ma większe niż inne dziewczynki trudności ze stawianiem zgrabnych literek, nie zniechęca jej to. W domu słyszy, że są z niej dumni, bo tak wytrwale uczy się pisać. Nauczycielka chwali ją za pilność. A ona wie, że jeszcze jej to nie wychodzi, i ćwiczy dalej.

W domu Tomka rzadko się uśmiechają. Chłopiec często płacze, co jego mamę doprowadza do rozpaczy i wściekłości. Wtedy wciska mu smoczek i każe się zamknąć. Tomek dowiaduje się, że byłoby lepiej, gdyby się nigdy nie narodził, bo tylko z nim kłopot. Rzadko ktoś bierze go na ręce. O sobie słyszy tyle, że bachor, dzieciak, wrzaskun. A później, mimo że w nauce żadnych problemów nie ma, ciągle powtarza, że jest głupi i do niczego, i że nic nie wie. Mówi to tak przekonująco, że wiele osób naprawdę się nabiera.

Dzieci bardzo szybko orientują się, czy są akceptowane czy nie. Tak jakby były wyposażone w dodatkowy zmysł specjalnie nastawiony na odbiór akceptacji. Wychwytują najsubtelniejsze sygnały – słowa, ton głosu, gesty. Dzieje się to w większości na nieświadomym poziomie. Na podstawie tego, jak się do nich mówi, czy zaspokaja ich potrzeby, czy się podobają i czy spełniają oczekiwania, budują przekonania na własny temat. Przekonania te tworzą tzw. obraz siebie i samowiedzę. W sposób naturalny przychodzi dzieciom porównywanie tego, co o sobie wiedzą i myślą (jakie mają talenty, umiejętności, zalety, wady, ograniczenia i możliwości), z tym, co widzą u dorosłych i swych rówieśników, i co jest przez otoczenie nagradzane, a co dyskredytowane. Przez ten pryzmat zaczynają oceniać siebie, budując zręby samooceny.

Ważne w całym procesie jest też to, jak oceniane są przez innych, a szczególnie przez tzw. osoby znaczące, czyli te, które dziecko darzy zaufaniem i z których zdaniem się liczy. Do tego grona należą rodzice, dziadkowie, opiekunowie, z czasem rozszerza się ono na rodzeństwo, rówieśników i nauczycieli. Mechanizm ten wyjaśnia opisywana przez Daryla Bema, psychologa społecznego z Uniwersytetu Cornella, teoria lustrzanego odbicia. Zgodnie z nią samowiedzę budujemy w oparciu o to, jak interpretujemy reakcje innych ludzi w stosunku do własnej osoby. Samoocena kształtuje się więc dzięki wyobrażeniu o tym, jak nas spostrzegają inni, co o nas sądzą i jak oceniają. (…)

Psychiczny system odpornościowy

Strumień komunikatów zasłyszanych w pierwszych latach życia kształtuje bazowe poczucie własnej wartości. Jak się czuję z tym, kim jestem? Co myślę na temat swojego prawa do istnienia i nieskrępowanego wyrażania siebie, swoich emocji, myśli i pragnień? Czy daję sobie prawo do szczęścia? Czy cenię siebie? Odpowiedzi na te pytania pozwalają wysondować poziom samouznania. Im pewniejsze „tak”, tym wyższe poczucie własnej wartości. Aby dobrze służyło, jest jednak ważne, by było nie tylko wysokie, ale również pewne, stabilne w czasie i adekwatne, czyli mające pokrycie w rzeczywistości. Wtedy można je określić mianem zdrowego. (…)”


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Polityki”:

www.polityka.pl/jamyoni/1557093,1,bezcenna-samoocena.read


GABINET PSYCHOTERAPII W GDAŃSKUPSYCHOLOG GDAŃSK

Prasa: „Niezapomniany H.M.”

Psychoterapia GdańskNa łamach „Polityki” ukazał się ciekawy artykuł dotyczący słynnego pacjenta o pseudonimie H.M. Autorem tekstu jest redaktor tygodnika, Marcin Rotkiewicz:

„Inicjały H.M. zna każdy psycholog, neurolog i neurochirurg na świecie. Kryjąca się za nimi osoba to najgruntowniej przebadany i opisany pacjent w historii medycyny. Z poświęconych mu artykułów naukowych trudno jednak wydobyć coś poza suchym opisem faktów. Na szczęście znaleźli się ludzie, którzy postanowili przywrócić ludzki wymiar tej historii. Dzięki nim można pokusić się o rekonstrukcję niezwykłego losu człowieka, który przyczynił się do postępu nauki, ale powinien być także wielkim wyrzutem sumienia współczesnej medycyny.

Jego imię i nazwisko, Henry Gustav Molaison, zostało ujawnione dopiero po śmierci pod koniec 2008 r. Urodził się w 1926 r. i spędził całe swoje życie w Hartford, w stanie Connecticut, niedużym mieście niedaleko Bostonu. Jego ojciec był elektrykiem, potomkiem rodziny francuskich osadników. Jedyny syn Henry wyrósł na postawnego, sympatycznego, obdarzonego poczuciem humoru nastolatka. Jak wskazują zapiski w szkolnych archiwach, w testach na inteligencję wypadał powyżej średniej.

Rodzinie Molaison w czasach powojennej prosperity powodziło się dobrze. Henry dorabiał sobie jako bileter w miejscowym kinie, ale pragnął pójść w ślady ojca i zostać elektrykiem. Całe jego dzieciństwo i młodość wydają się sielanką. Poza jednym zdarzeniem – na siedmioletniego Henry’ego wpadł rozpędzony rowerzysta. Chłopak stracił na chwilę przytomność, na kilka ran na głowie i twarzy lekarz założył mu 17 szwów.

Być może właśnie to zdarzenie stało się przyczyną późniejszych nieszczęść. W dniu 16 urodzin Henry dostał pierwszego ataku padaczki. Jechał wtedy z rodzicami samochodem. Początkowo ojciec myślał, że syn się wygłupia, ale po chwili zorientował się, że jest z nim naprawdę niedobrze. Henry wylądował w szpitalu. Od tamtej pory nigdy nie siadał na miejscu obok kierowcy.

Ataki padaczki pojawiały się coraz częściej. W szkole, do tej pory lubiany, stał się obiektem docinków kolegów. W liceum podczas uroczystego rozdawania dyplomów nie pozwolono mu wejść na podium, ponieważ obawiano się ataku epilepsji. Henry miał to nieszczęście, że żył w czasach silnych wpływów eugeniki – ideologii pozwalającej rozmnażać się wyłącznie zdrowym jednostkom. Miejscowy lekarz powiedział mu wprost: powinieneś unikać kontaktów seksualnych i zapomnieć o małżeństwie; mógłbyś spłodzić więcej chorych jak ty.

Henry wykonywał jedynie proste prace, m.in. w miejscowym sklepie z dywanami. W wieku 26 lat stał się człowiekiem kompletnie pozbawionym perspektyw. Doświadczał kilku małych napadów padaczkowych dziennie, w trakcie których na kilkadziesiąt sekund tracił kontakt z otoczeniem, zamykając bezwiednie oczy oraz krzyżując ręce i nogi. Raz na tydzień dochodziło do poważnego napadu, połączonego z konwulsjami i dłuższym brakiem przytomności. Żadne wówczas stosowane leki nie przynosiły poprawy. Jedyną nadzieją wydawała się operacja mózgu.

Dwie dziurki w głowie

Przeprowadzenia tego ryzykownego zabiegu podjął się neurochirurg William Beecher Scoville ze szpitala w Hartford, wówczas jednego z największych w USA. Tak jak Henry pochodził z Hartford, tyle że z bogatej dzielnicy. Scoville był przebojowy, przystojny i kochał szybką jazdę sportowymi samochodami. W garażu miał kilka Jaguarów. Wrodzona skłonność do brawury dawała o sobie znać również w praktyce lekarskiej. W swojej karierze wykonał m.in. kilkaset zabiegów lobotomii, okrytych ponurą sławą operacji na mózgu, wtedy uznawanych za dobrą metodę leczenia schizofrenii, depresji i innych zaburzeń psychicznych. Operacja Henry’ego też niosła ze sobą ryzyko. Sam Scoville nazwał ją eksperymentem, gdyż zamierzał wyciąć spory fragment mózgu pacjenta.

25 sierpnia 1953 r. dr William Scoville wiertłem wykonał dwa otwory w czaszce znieczulonego, ale całkowicie przytomnego pacjenta. Następnie włożył przez nie szpatułki i zaczął wyjmować fragmenty mózgu. Usunął m.in. obydwa hipokampy – drobne struktury przypominające wyglądem konika morskiego. Wówczas ich rola była nieznana. (…)

Po powrocie do domu Scoville opowiedział o tym żonie: „Wiesz, co się dziś wydarzyło? Próbowałem usunąć pacjentowi epilepsję, a wyciąłem mu pamięć. Niezła zamiana!”. Podobno nie miał wówczas najmniejszych wyrzutów sumienia. W karcie pacjenta pozostawił wpis informujący, że stan Henry’ego dzięki operacji uległ poprawie – liczba silnych napadów epilepsji zmniejszyła się (jak się później okazało, do jednego na kilka miesięcy). Chirurg odnotował jednak, że operowany utracił pamięć. (…)

Niesamowite było to, że kompletnie zanikła u niego zdolność zapamiętywania. Henry przypominał sobie jedynie zdarzenia sprzed 25 sierpnia 1953 r. – tak jakby bieg wypadków zatrzymał się na zawsze tego dnia. Każda nowa informacja ulatywała z jego głowy już po kilkudziesięciu sekundach. Nie poznawał ludzi, których widział przed kilkoma minutami, zupełnie nie pamiętał, co przed chwilą robił i o czym mówił. Mógł czytać gazetę, odłożyć ją, a kilka minut później zacząć lekturę od nowa. Spojrzenie na datę wydania nic pomagało, ponieważ Henry nie miał pojęcia, która jest godzina, dzień, miesiąc, rok. Każdego ranka budził się i nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie potrafił odnaleźć drogi do łazienki ani z niej wrócić. Dopóki sobie coś powtarzał, mógł utrzymać informację w pamięci, ale wystarczyło, że coś odwróciło jego uwagę, i natychmiast wszystko ulatywało mu z głowy. (…)

Pamięć Henry’ego nie poprawiała się, a wspomnienia sprzed 1953 r. coraz bardziej bladły. Jednocześnie okazało się, że w bardzo niewielkim stopniu jego pamięć długotrwała funkcjonowała nadal – zapewne dzięki temu, że Scoville nie usunął całkowicie hipokampów. (…)

Z kolei sny Henry’ego wydawały się świadczyć, że śpiąc utrwalamy to, co trafiło do naszej pamięci długotrwałej. Henry’ego budzono w środku nocy i pytano, co mu się śniło przed chwilą. Zawsze były to wyłącznie obrazy zdarzeń z czasów przed operacją. (…)

Problem z Henrym był też taki, że niemożliwe stawało się nawiązanie z nim bliższej więzi. Bo jak zaprzyjaźnić się z człowiekiem, który przy każdym kolejnym spotkaniu de facto widzi cię po raz pierwszy w życiu? Jego matka w przypływie szczerości mówiła, że opieka nad synem była strasznie ciężka, o wiele trudniejsza niż zajmowanie się małym dzieckiem, gdyż nawet ono ma jakieś poczucie czasu. Hiltsowi udało się odnaleźć jedyny zapisek o kimś, kogo można by chyba nazwać przyjacielem Henry’ego. Nazywał się Bucker, był kiedyś kucharzem wojskowym, a później dozorcą w Hartford Regional Center, gdzie przez jakiś czas po operacji pracował Henry (zajmował się testowaniem balonów). Ten bezpośredni i sympatyczny człowiek pomagał mu w pracy i mówił, że czuje się z nim związany. (…)”


cały artykuł można przeczytać tutaj:

www.polityka.pl/tygodnikpolityka/nauka/1504430,1,o-czlowieku-z-amputowana-pamiecia.read


PSYCHOTERAPIA GDAŃSKTERAPIA PSYCHODYNAMICZNA W GDAŃSKU

Prasa: „Dwubiegunowi.”

Psycholog GdańskBarbara Pietkiewicz, redaktorka „Polityki” napisała o CHAD (Chorobie Afektywnej Dwubiegunowej):

„Ponad milion ludzi w Polsce żyje na huśtawce. Mania, depresja, mania. Często w komplecie z rozbłyskami talentów, kreatywnością, szczególnym potencjałem. Ale też – w parze z samobójstwem.

(…) To problem społeczny. 60 proc. chorych leczonych w Polsce przez psychiatrów na depresję jednobiegunową choruje w istocie na CHAD – twierdzi prof. Janusz Rybakowski na podstawie badań przeprowadzonych w poznańskiej klinice. CHAD występuje nie rzadziej niż schizofrenia – do 5 proc. populacji. Atakuje między 20 a 30 rokiem życia, czasem – w dojrzewaniu i w dzieciństwie. A prof. Łoza dodaje, że dwubiegunowa jest jedną z najtrudniej rozpoznawalnych chorób psychicznych. Mijają często lata, nim chory dostaje w końcu właściwą diagnozę. Rzecz także w tym, że to w depresji, a nie w manii idzie się do lekarza. W manii się kwitnie.

(…) W manii rozpoczyna się biznesy, zakłada i otwiera firmy, wnosi o rozwód, oświadcza się i zaręcza, nic nie jest niemożliwe. Bliscy, którzy usiłują powstrzymać to szaleństwo, są wrogami i trzeba im wykrzyczeć w twarz prawdę: wstrętni, zazdrośni, wredni, niegodziwi, tylko rzucają kłody pod nogi.

(…) Zdobywca wszechświata mało śpi, bo szkoda czasu na sen, skoro tyle spraw jest w zasięgu ręki. Ale nie czuje zmęczenia. Mało je. W głowie ciągły huk. Wszystko jest do zdobycia, ale wszystko umyka: woda, której nie można wypić. W manii pragnie się też seksu, często nie do opanowania. Idzie się do łóżka z byle kim, bez lęku o skutki.

(…) Na świecie połowa chorujących na CHAD w ogóle się nie leczy. Nie wiedzą, że są chorzy. Po prostu – wpadają w dół, a potem się wykaraskują. Są bezwładni, a potem nagle robią się wredni. Mówi się, że mają trudny charakter – i tyle.

(…) W chorobie dwubiegunowej typu drugiego, która przebiega łagodniej niż typu pierwszego, mania przybiera postać hipomanii – też łagodniejszej. Można sobie wyobrazić Emily ­Dickinson, jak owiana hipomanią pisze wiersze, a Robert Schumann zapełnia nutami partyturę. Psychiatrzy sądzą, że talent w CHAD rozbłyska, wyskakuje z ram konwencji i przyzwyczajeń, choroba jest mu paliwem. Chadowcom nieartystom, jeśli nie poniesie ich nazbyt wysoko w kosmos, zdarzają się także pomysły zdumiewająco kreatywne. Wariacko założona firma, ryzykowna strategia okazują się niespodziewanie strzałem w dziesiątkę.”


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Polityki”:

www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1577393,1,raz-w-manii-raz-w-depresji.read


PSYCHOLOG GDAŃSKPSYCHOTERAPIA PSYCHODYNAMICZNA W GDAŃSKU