Prasa: „Bezcenna samoocena.”

Gabinet Psychoterapii w GdańskuKinga Tucholska, redaktorka „Polityki” podejmuje próbę odpowiedzi na pytanie: Kiedy i po co budować w dziecku poczucie własnej wartości? w artykule pt.: „Bezcenna samoocena”:

„Carl Rogers, wybitny terapeuta humanistyczny, po setkach godzin spędzonych na sesjach z rozmaitymi klientami doszedł do wniosku, że każdy z nas, niezależnie od wieku, ma dwie podstawowe potrzeby psychiczne: uznania ze strony innych i szacunku do samego siebie. Stopień ich zaspokojenia określa nasz koloryt emocjonalny, sposób myślenia, podejmowane decyzje, działania i ich efektywność. Te dwie wrodzone potrzeby kształtują się bardzo wcześnie, na bazie komunikatów, jakie otrzymujemy od pierwszych chwil swojego życia i później, również w szkole. Z nich wywodzi się poczucie własnej wartości.

Czym skorupka za młodu

Rodzice Tosi nie mogli się nacieszyć jej przyjściem na świat. Jest ich kochanym maleństwem, kruszynką, skarbem. Rozjaśniają się, patrząc na nią, głaszczą, mówią o niej dużo i dobrze. Tosia od różnych osób słyszy, jaka jest śliczna, dobra i mądra. Szybko sama zaczyna tak o sobie mówić. Nawet kiedy w szkole okazuje się, że ma większe niż inne dziewczynki trudności ze stawianiem zgrabnych literek, nie zniechęca jej to. W domu słyszy, że są z niej dumni, bo tak wytrwale uczy się pisać. Nauczycielka chwali ją za pilność. A ona wie, że jeszcze jej to nie wychodzi, i ćwiczy dalej.

W domu Tomka rzadko się uśmiechają. Chłopiec często płacze, co jego mamę doprowadza do rozpaczy i wściekłości. Wtedy wciska mu smoczek i każe się zamknąć. Tomek dowiaduje się, że byłoby lepiej, gdyby się nigdy nie narodził, bo tylko z nim kłopot. Rzadko ktoś bierze go na ręce. O sobie słyszy tyle, że bachor, dzieciak, wrzaskun. A później, mimo że w nauce żadnych problemów nie ma, ciągle powtarza, że jest głupi i do niczego, i że nic nie wie. Mówi to tak przekonująco, że wiele osób naprawdę się nabiera.

Dzieci bardzo szybko orientują się, czy są akceptowane czy nie. Tak jakby były wyposażone w dodatkowy zmysł specjalnie nastawiony na odbiór akceptacji. Wychwytują najsubtelniejsze sygnały – słowa, ton głosu, gesty. Dzieje się to w większości na nieświadomym poziomie. Na podstawie tego, jak się do nich mówi, czy zaspokaja ich potrzeby, czy się podobają i czy spełniają oczekiwania, budują przekonania na własny temat. Przekonania te tworzą tzw. obraz siebie i samowiedzę. W sposób naturalny przychodzi dzieciom porównywanie tego, co o sobie wiedzą i myślą (jakie mają talenty, umiejętności, zalety, wady, ograniczenia i możliwości), z tym, co widzą u dorosłych i swych rówieśników, i co jest przez otoczenie nagradzane, a co dyskredytowane. Przez ten pryzmat zaczynają oceniać siebie, budując zręby samooceny.

Ważne w całym procesie jest też to, jak oceniane są przez innych, a szczególnie przez tzw. osoby znaczące, czyli te, które dziecko darzy zaufaniem i z których zdaniem się liczy. Do tego grona należą rodzice, dziadkowie, opiekunowie, z czasem rozszerza się ono na rodzeństwo, rówieśników i nauczycieli. Mechanizm ten wyjaśnia opisywana przez Daryla Bema, psychologa społecznego z Uniwersytetu Cornella, teoria lustrzanego odbicia. Zgodnie z nią samowiedzę budujemy w oparciu o to, jak interpretujemy reakcje innych ludzi w stosunku do własnej osoby. Samoocena kształtuje się więc dzięki wyobrażeniu o tym, jak nas spostrzegają inni, co o nas sądzą i jak oceniają. (…)

Psychiczny system odpornościowy

Strumień komunikatów zasłyszanych w pierwszych latach życia kształtuje bazowe poczucie własnej wartości. Jak się czuję z tym, kim jestem? Co myślę na temat swojego prawa do istnienia i nieskrępowanego wyrażania siebie, swoich emocji, myśli i pragnień? Czy daję sobie prawo do szczęścia? Czy cenię siebie? Odpowiedzi na te pytania pozwalają wysondować poziom samouznania. Im pewniejsze „tak”, tym wyższe poczucie własnej wartości. Aby dobrze służyło, jest jednak ważne, by było nie tylko wysokie, ale również pewne, stabilne w czasie i adekwatne, czyli mające pokrycie w rzeczywistości. Wtedy można je określić mianem zdrowego. (…)”


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Polityki”:

www.polityka.pl/jamyoni/1557093,1,bezcenna-samoocena.read


GABINET PSYCHOTERAPII W GDAŃSKUPSYCHOLOG GDAŃSK

Prasa: „Psycholog, psychoterapeuta, psychiatra, czyli kto jest kim?”

Psychoterapeuta GdańskRozróżnienie pomiędzy zawodem psychologa, psychoterapeuty i psychiatry opisała Marta Wołowska – Ciaś na łamach miesięcznika „Zwierciadło”:

„Żyjemy w czasach, w których rzadko sięgamy po pomoc czy wsparcie. Jesteśmy nauczeni radzić sobie sami, w każdej sytuacji. „Nie ma rzeczy niemożliwych – mogę zrobić wszystko – dam radę – ogarnę się – wezmę w garść” – te zdania często słyszymy od znajomych i bliskich, a być może sami je wypowiadamy. A co wtedy, kiedy czujemy obniżony nastrój, depresję, przeżywamy kryzys małżeński, nie sypiamy zbyt dobrze, tracimy kontrolę nad sobą i swoim życiem, popadamy w nałóg, mamy kłopoty w pracy? Do kogo zwrócić się po pomoc?

Często boimy się lub wstydzimy zwrócić po pomoc w obawie przed ośmieszeniem czy etykietką, która może do nas przylgnąć. Mówimy: „Nie będę chodził do psychiatry czy psychologa, jeszcze pomyślą, że zwariowałem, że sobie nie radzę”. Umiejętność sięgania po pomoc jest trudna. Większość z nas żyje w przeświadczeniu, że może to być oznaka słabości, przyznanie się do poczucia bezradności. Jednak uznanie tej potrzeby jest pierwszym krokiem do pomocy samej sobie.

Kim jest psycholog?

Z definicji psycholog to „osoba posiadająca właściwe kwalifikacje, potwierdzone wymaganymi dokumentami, do udzielania świadczeń psychologicznych polegających w szczególności na: diagnozie psychologicznej, opiniowaniu, orzekaniu oraz na udzielaniu pomocy psychologicznej”.

W praktyce: magister psychologii, może zajmować się poradnictwem, posługiwać się testami psychologicznymi. Może także wydawać dokumenty, zaświadczenia i orzeczenia. Nie może przepisywać leków, może zasugerować konsultację psychiatryczną i/lub psychoterapię. (…)

Kto może być psychoterapeutą?

To osoba zajmująca się przede wszystkim krótko- lub długoterminową terapią, mającą na celu dokonanie określonej zmiany w funkcjonowaniu zgłaszającej się po pomoc osoby. Długość takiej formy pomocy może trwać od kilku spotkań do nawet kilku lat.

Psychoterapeuta nie musi, ale może, być także psychologiem. Może ukończyć inne studia humanistyczne lub medyczne. Musi natomiast ukończyć podyplomowe studia lub szkołę psychoterapii. Takie szkolenie trwa w Polsce do 4 lat. Może to być szkoła w nurcie humanistycznym, behawioralno-poznawczym, psychodynamicznym, psychoanalitycznym (psychoanalityk) lub egzystencjalnym. Szkoły te różnią się od siebie np. podejściem do relacji między klientem a terapeutą, formą przebiegu samej sesji czy nazewnictwem zachodzących mechanizmów. (…)

Kto to jest psychiatra?

Psychiatra to po prostu lekarz medycyny, który ukończył studia medyczne, a potem specjalizację z psychiatrii. W pracy z pacjentami rozpoznaje objawy, stawia diagnozę, stosuje głównie środki farmakologiczne. Może zalecić wspomaganie leczenia psychoterapią. Ma możliwość wydawania dokumentów świadczących o stanie zdrowia psychicznego. Do psychiatry trafiamy z poważnymi zaburzeniami osobowości, depresją, manią, schizofrenią; możemy być skierowani przez lekarza pierwszego kontaktu lub psychologa.


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Zwierciadła”:

www.zwierciadlo.pl/2014/psychologia/psycholog-psychoterapeuta-psychiatra-czyli-kto-jest-kim


GABINET PSYCHOTERAPII W GDAŃSKUPSYCHOTERAPEUTA GDAŃSK

Prasa: „W Polsce co roku popełnia samobójstwo ok. 300 nastolatków.”

Psychoterapeuta GdańskKrótki raport dotyczący samobójstw wśród nastolatków przedstawił na łamach „Gazety Wyborczej” psychiatra, dr Paweł Kropiwnicki:

„W Polsce co roku popełnia samobójstwo ok. 300 osób w wieku 16-19 lat. Te dane nie obrazują prawdziwej skali problemu, gdyż nie ma dobrego ogólnopolskiego rejestru samobójstw – uważa psychiatra dr Paweł Kropiwnicki.

Dane te Kropiwnicki przedstawił we wtorek w Łodzi na konferencji „Wychowanie do samodzielności”. Dotyczyła ona problemów, z którymi boryka się młodzież, m.in. depresji, próbom samobójczym, przyjmowaniu substancji psychoaktywnych i uzależnieniu od pornografii.

Według dr. Kropiwnickiego z Kliniki Psychiatrii Młodzieżowej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi wśród przyczyn prób samobójczych młodzież wymienia przede wszystkim problemy rodzinne i szkolne. – Częstymi przyczynami są też choroby psychiczne, które nie są odpowiednio wcześnie nierozpoznane. Leczone są dopiero po targnięciu się na życie. Zagrożenie zwiększa używanie substancji psychoaktywnych, które są obecnie wszechobecne. Na każdym dyżurze w klinice przyjmuję przynajmniej jedną osobę po zażyciu dopalaczy – zaznaczył psychiatra. (…)

„Dzieci oczekują rozmowy”

(…) O narastającej depresji, która może doprowadzić do próby samobójczej, świadczą m.in. zmiana zachowania nastolatka. Chodzi o rozdawanie osobistych rzeczy, zmianę rodzaju słuchanej muzyki i utratę kontaktu z otoczeniem. Zdaniem psychiatry uważny rodzic potrafi szybko zauważyć takie zmiany w zachowaniu dziecka.

– Podstawowa zasada to „nie tracić kontaktu z dzieckiem”. Z badania przeprowadzonego w Krakowie na grupie młodzieży z depresją wynika, że dzieci cierpiące z powodu myśli samobójczych oczekują przede wszystkim rozmowy. To pierwszy krok, który każdy – nie będąc specjalistą, ale rodzicem, nauczycielem, kolegą – może zrobić – wskazał psychiatra.

W Polsce nie ma skutecznego programu prewencji samobójstw.

Zwrócił też uwagę, że programy edukacyjne dotyczące samobójstw wśród młodzieży są przez ich środowisko praktycznie niezauważane. – Wciąż nie ma w Polsce narodowego programu zapobiegania samobójstwom, a słyszę o jego projekcie już od 15 lat. Wiemy, że skuteczne programy prewencji samobójstw, jakie zostały wprowadzone np. ok. 10 lat temu na Węgrzech, spowodowały redukcję samobójstw o 20-30 proc. w populacji młodocianych. To istotny spadek w skali całego kraju, zwłaszcza że Węgry przodowały kiedyś w Europie pod względem popełnianych samobójstw – podkreślił.

Przykładem skutecznej profilaktyki jest – zdaniem psychiatry – program prowadzony w kilku krajach europejskich Saving Empowering Young Lives in Europe (SEYLE). Był to edukacyjny program dla nauczycieli, wychowawców, księży, osób prowadzących zajęcia pozaszkolne – na których prezentowano, jakie mogą być objawy depresji, i pokazywano, w jaki sposób można skierować młodociane osoby do psychologa czy pedagoga szkolnego. Niestety, nie prowadzono go w Polsce.

Pomoc przychodzi za późno.

– W naszym kraju jest też problem z dostępnością usług medycznych. Na pierwszą wizytę w poradni zdrowia psychicznego młody człowiek czeka często dwa, trzy miesiące, a kryzys samobójczy jest już. Wtedy pozostaje hospitalizacja. Często osoby, które trafiają do szpitala, mogłyby tego uniknąć, gdyby wcześniej uzyskały profesjonalną pomoc – zaznaczył Kropiwnicki. (…)


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Gazety Wyborczej”:

www.wyborcza.pl/1,75478,17752930,Psychiatra__W_Polsce_co_roku_popelnia_samobojstwo.html


GABINET PSYCHOTERAPII W GDAŃSKUPSYCHOTERAPEUTA GDAŃSK

Prasa: „Życie wewnętrzne niemowlaka.”

Psychoterapeuta GdańskNa temat życia wewnętrznego niemowlaka od strony naukowej napisała Dorota Romanowska, redaktorka tygodnika „Newsweek”:

„Niemowlę nie jest ani bezradne, ani mało rozgarnięte. Od pierwszych chwil życia próbuje zrozumieć otaczający je świat. Naukowcy właśnie zaczęli zaglądać w głąb jego mózgu.

Wie to każda mama. Wystarczy, że jeden niemowlak zaczyna płakać, a chwilę później wszystkie dzieciaki leżące w pobliżu również drą się wniebogłosy. Przez wiele lat naukowcy zastanawiali się, dlaczego dzieci tak się zachowują. Może przeszkadza im hałas? A może martwią się losem innych niemowlaków?

Zagadkę tę pozwolił rozwiązać dość prosty eksperyment. Naukowcy odtworzyli maluchom nagrania z odgłosami płaczących dzieci. Natychmiast rozległ się głośny płacz. Gdy jednak puścili im nagrania ze swoim płaczem, dzieciaki nie reagowały. Okazało się więc, że już kilkunastomiesięczne dzieci są zdolne przeżywać tak złożone emocje jak empatia. Najnowsze badania, wykonywane przy użyciu skomplikowanych urządzeń, pozwalają wniknąć w głąb umysłów maluchów. Pokazują, że mają one niezwykle bogate życie emocjonalne, świetną pamięć i niesamowitą potrzebę poznawania świata. A przez ich mózg przetacza się istna burza.

(…) już pięciomiesięczne maluchy mają ogromną liczbę połączeń między komórkami nerwowymi w mózgu. Dzięki temu mogą postrzegać przedmioty w taki sam sposób, jak czynią to dorośli – stwierdzili naukowcy z paryskiej École normale supérieure na łamach „Science”. Oni także wykorzystali w badaniach EEG. „Dziecko, które słyszy mowę lub po prostu rozgląda się wokół, zdobywa informacje formujące połączenia nerwowe” – wyjaśnia prof. Nelson na łamach popularnonaukowego miesięcznika „Scientific American”. A im więcej wytworzy się takich połączeń, tym sprawniej działa mózg, tym bardziej inteligentny jest jego właściciel.

I pomyśleć, że niewiele ponad sto lat temu naukowcy byli przekonani, że małe dzieci są dość ograniczone w rozwoju. Twierdzono wówczas, że niemowlaki potrafią przeżywać jedynie najprostsze emocje, jak przyjemność czy smutek, a czas spędzają na jedzeniu i spaniu. William James, psycholog żyjący na przełomie XIX i XX wieku, porównał nawet umysł malucha do „wielkiego wielobarwnego, brzęczącego zamętu”. Dziś wiemy, jak bardzo się mylił. – Dziecko rozwija się wyjątkowo szybko, i to nawet wtedy, gdy tylko leży i wymachuje rękami i nóżkami – mówi Tomasz Kuźmicz z Akademickiego Centrum Psychoterapii i Rozwoju SWPS. (…)

Maluchy mają superpamięć. Potrafią zapamiętać kołysankę, którą usłyszały, będąc w łonie mamy, i rozpoznać ją nawet kilka miesięcy po narodzinach – co wykazali przed kilkoma tygodniami naukowcy z uniwersytetu w Helsinkach.

Poprosili oni grupę kobiet w ciąży, by przez pięć dni w tygodniach ostatniego trymestru słuchały kołysanki. Tę samą piosenkę dzieci usłyszały ponownie tuż po narodzinach i gdy skończyły cztery miesiące. Za każdym razem, gdy rozlegały się znajome dźwięki, dzieci bacznie się rozglądały. Żadnej reakcji badacze nie zauważyli natomiast u maluchów, które w łonie mamy nie słuchały piosenki. – Już wcześniej naukowcy wykazywali, że płód rozpoznaje i zapamiętuje dźwięki pochodzące ze świata zewnętrznego, ale nie wiedzieliśmy, jak długo przechowuje je w pamięci. Nasze badanie pokazało, że dzieci są zdolne uczyć się już w bardzo młodym wieku i że efekty tej nauki pozostają w mózgu na długo – wyjaśnia Eino Partanen, autor badania.”


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej:

www.nauka.newsweek.pl/jak-wyglada-zycie-wewnetrzne-niemowlaka-na-newsweek-pl,artykuly,274267,1.html


GABINET PSYCHOTERAPII W GDAŃSKUPSYCHOTERAPEUTA GDAŃSK

Prasa: „Niezapomniany H.M.”

Psychoterapia GdańskNa łamach „Polityki” ukazał się ciekawy artykuł dotyczący słynnego pacjenta o pseudonimie H.M. Autorem tekstu jest redaktor tygodnika, Marcin Rotkiewicz:

„Inicjały H.M. zna każdy psycholog, neurolog i neurochirurg na świecie. Kryjąca się za nimi osoba to najgruntowniej przebadany i opisany pacjent w historii medycyny. Z poświęconych mu artykułów naukowych trudno jednak wydobyć coś poza suchym opisem faktów. Na szczęście znaleźli się ludzie, którzy postanowili przywrócić ludzki wymiar tej historii. Dzięki nim można pokusić się o rekonstrukcję niezwykłego losu człowieka, który przyczynił się do postępu nauki, ale powinien być także wielkim wyrzutem sumienia współczesnej medycyny.

Jego imię i nazwisko, Henry Gustav Molaison, zostało ujawnione dopiero po śmierci pod koniec 2008 r. Urodził się w 1926 r. i spędził całe swoje życie w Hartford, w stanie Connecticut, niedużym mieście niedaleko Bostonu. Jego ojciec był elektrykiem, potomkiem rodziny francuskich osadników. Jedyny syn Henry wyrósł na postawnego, sympatycznego, obdarzonego poczuciem humoru nastolatka. Jak wskazują zapiski w szkolnych archiwach, w testach na inteligencję wypadał powyżej średniej.

Rodzinie Molaison w czasach powojennej prosperity powodziło się dobrze. Henry dorabiał sobie jako bileter w miejscowym kinie, ale pragnął pójść w ślady ojca i zostać elektrykiem. Całe jego dzieciństwo i młodość wydają się sielanką. Poza jednym zdarzeniem – na siedmioletniego Henry’ego wpadł rozpędzony rowerzysta. Chłopak stracił na chwilę przytomność, na kilka ran na głowie i twarzy lekarz założył mu 17 szwów.

Być może właśnie to zdarzenie stało się przyczyną późniejszych nieszczęść. W dniu 16 urodzin Henry dostał pierwszego ataku padaczki. Jechał wtedy z rodzicami samochodem. Początkowo ojciec myślał, że syn się wygłupia, ale po chwili zorientował się, że jest z nim naprawdę niedobrze. Henry wylądował w szpitalu. Od tamtej pory nigdy nie siadał na miejscu obok kierowcy.

Ataki padaczki pojawiały się coraz częściej. W szkole, do tej pory lubiany, stał się obiektem docinków kolegów. W liceum podczas uroczystego rozdawania dyplomów nie pozwolono mu wejść na podium, ponieważ obawiano się ataku epilepsji. Henry miał to nieszczęście, że żył w czasach silnych wpływów eugeniki – ideologii pozwalającej rozmnażać się wyłącznie zdrowym jednostkom. Miejscowy lekarz powiedział mu wprost: powinieneś unikać kontaktów seksualnych i zapomnieć o małżeństwie; mógłbyś spłodzić więcej chorych jak ty.

Henry wykonywał jedynie proste prace, m.in. w miejscowym sklepie z dywanami. W wieku 26 lat stał się człowiekiem kompletnie pozbawionym perspektyw. Doświadczał kilku małych napadów padaczkowych dziennie, w trakcie których na kilkadziesiąt sekund tracił kontakt z otoczeniem, zamykając bezwiednie oczy oraz krzyżując ręce i nogi. Raz na tydzień dochodziło do poważnego napadu, połączonego z konwulsjami i dłuższym brakiem przytomności. Żadne wówczas stosowane leki nie przynosiły poprawy. Jedyną nadzieją wydawała się operacja mózgu.

Dwie dziurki w głowie

Przeprowadzenia tego ryzykownego zabiegu podjął się neurochirurg William Beecher Scoville ze szpitala w Hartford, wówczas jednego z największych w USA. Tak jak Henry pochodził z Hartford, tyle że z bogatej dzielnicy. Scoville był przebojowy, przystojny i kochał szybką jazdę sportowymi samochodami. W garażu miał kilka Jaguarów. Wrodzona skłonność do brawury dawała o sobie znać również w praktyce lekarskiej. W swojej karierze wykonał m.in. kilkaset zabiegów lobotomii, okrytych ponurą sławą operacji na mózgu, wtedy uznawanych za dobrą metodę leczenia schizofrenii, depresji i innych zaburzeń psychicznych. Operacja Henry’ego też niosła ze sobą ryzyko. Sam Scoville nazwał ją eksperymentem, gdyż zamierzał wyciąć spory fragment mózgu pacjenta.

25 sierpnia 1953 r. dr William Scoville wiertłem wykonał dwa otwory w czaszce znieczulonego, ale całkowicie przytomnego pacjenta. Następnie włożył przez nie szpatułki i zaczął wyjmować fragmenty mózgu. Usunął m.in. obydwa hipokampy – drobne struktury przypominające wyglądem konika morskiego. Wówczas ich rola była nieznana. (…)

Po powrocie do domu Scoville opowiedział o tym żonie: „Wiesz, co się dziś wydarzyło? Próbowałem usunąć pacjentowi epilepsję, a wyciąłem mu pamięć. Niezła zamiana!”. Podobno nie miał wówczas najmniejszych wyrzutów sumienia. W karcie pacjenta pozostawił wpis informujący, że stan Henry’ego dzięki operacji uległ poprawie – liczba silnych napadów epilepsji zmniejszyła się (jak się później okazało, do jednego na kilka miesięcy). Chirurg odnotował jednak, że operowany utracił pamięć. (…)

Niesamowite było to, że kompletnie zanikła u niego zdolność zapamiętywania. Henry przypominał sobie jedynie zdarzenia sprzed 25 sierpnia 1953 r. – tak jakby bieg wypadków zatrzymał się na zawsze tego dnia. Każda nowa informacja ulatywała z jego głowy już po kilkudziesięciu sekundach. Nie poznawał ludzi, których widział przed kilkoma minutami, zupełnie nie pamiętał, co przed chwilą robił i o czym mówił. Mógł czytać gazetę, odłożyć ją, a kilka minut później zacząć lekturę od nowa. Spojrzenie na datę wydania nic pomagało, ponieważ Henry nie miał pojęcia, która jest godzina, dzień, miesiąc, rok. Każdego ranka budził się i nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie potrafił odnaleźć drogi do łazienki ani z niej wrócić. Dopóki sobie coś powtarzał, mógł utrzymać informację w pamięci, ale wystarczyło, że coś odwróciło jego uwagę, i natychmiast wszystko ulatywało mu z głowy. (…)

Pamięć Henry’ego nie poprawiała się, a wspomnienia sprzed 1953 r. coraz bardziej bladły. Jednocześnie okazało się, że w bardzo niewielkim stopniu jego pamięć długotrwała funkcjonowała nadal – zapewne dzięki temu, że Scoville nie usunął całkowicie hipokampów. (…)

Z kolei sny Henry’ego wydawały się świadczyć, że śpiąc utrwalamy to, co trafiło do naszej pamięci długotrwałej. Henry’ego budzono w środku nocy i pytano, co mu się śniło przed chwilą. Zawsze były to wyłącznie obrazy zdarzeń z czasów przed operacją. (…)

Problem z Henrym był też taki, że niemożliwe stawało się nawiązanie z nim bliższej więzi. Bo jak zaprzyjaźnić się z człowiekiem, który przy każdym kolejnym spotkaniu de facto widzi cię po raz pierwszy w życiu? Jego matka w przypływie szczerości mówiła, że opieka nad synem była strasznie ciężka, o wiele trudniejsza niż zajmowanie się małym dzieckiem, gdyż nawet ono ma jakieś poczucie czasu. Hiltsowi udało się odnaleźć jedyny zapisek o kimś, kogo można by chyba nazwać przyjacielem Henry’ego. Nazywał się Bucker, był kiedyś kucharzem wojskowym, a później dozorcą w Hartford Regional Center, gdzie przez jakiś czas po operacji pracował Henry (zajmował się testowaniem balonów). Ten bezpośredni i sympatyczny człowiek pomagał mu w pracy i mówił, że czuje się z nim związany. (…)”


cały artykuł można przeczytać tutaj:

www.polityka.pl/tygodnikpolityka/nauka/1504430,1,o-czlowieku-z-amputowana-pamiecia.read


PSYCHOTERAPIA GDAŃSKTERAPIA PSYCHODYNAMICZNA W GDAŃSKU

Prasa: „Mroczna strona ludzkiej kreatywności.”

Psychoterapia Psychodynamiczna GdańskMargit Kossobudzka i Michał Rolecki, redaktorzy „Gazety Wyborczej” napisali ciekawy tekst o związku pomiędzy zaburzeniami psychicznymi a kreatywnością:

„Nowe badania sugerują istnienie związku między kreatywnością a chorobami psychicznymi. Ale wielu uczonych nadal nie wierzy w tę korelację. Bardzo trudno artyście pozbyć się łatki człowieka nieprzewidywalnego, zwariowanego, a nawet nieco szalonego. Nie dość, że artyści są często tak właśnie postrzegani przez „zwykłych” ludzi, to jeszcze nauka „dokłada im” swoje. Od pewnego czasu pojawiały się prace sugerujące, że za wyjątkową kreatywność (cechę przypisywaną właśnie artystom, ale też wszelkiego rodzaju twórcom, np. dziennikarzom) trzeba zapłacić cenę. Może nią być, łagodnie ujmując, pewna „niestabilność emocjonalna”, czyli mówiąc wprost: zaburzenia i choroby psychiczne. Najnowsza praca opublikowana w piśmie „Nature Neuroscience” wplątuje w to geny.

Między rozsądkiem a szaleństwem

Praca opiera się na badaniu populacji Islandczyków i sugeruje, że czynniki genetyczne, które zwiększają ryzyko rozwoju choroby dwubiegunowej i schizofrenii, występują znacznie częściej u osób mających profesję wymagającą dużej kreatywności.

W ich DNA częściej znajdują się warianty genów, które związane są z ryzykiem wystąpienia tych chorób.

Malarze, muzycy, pisarze i tancerze średnio o 25 proc. częściej są posiadaczami „szalonych” wariantów genów niż osoby mające zawód oceniany przez naukowców jako mniej kreatywny, jak np. rolnicy, rzemieślnicy czy sprzedawcy.

Kari Stefansson, założyciel deCODE, firmy genetycznej mieszczącej się Rejkiawiku i współautor pracy, twierdzi, że wyniki badań prowadzą do wspólnych korzeni chorób psychicznych i kreatywności.

– Żeby być kreatywnym, musisz myśleć inaczej – mówił w wywiadzie dla „The Guardian”. – A kiedy myślimy inaczej, jesteśmy inni i wiele osób postrzega nas jako dziwnych, obcych, a nawet szalonych.

Uczeni zebrali genetyczne i medyczne dane 86 tys. Islandczyków. Na ich podstawie twierdzą, że u osób kreatywnych warianty pewnych genów podwajają ryzyko schizofrenii, a rozwoju choroby afektywnej dwubiegunowej podnoszą o jedną trzecią.

Genetycy przyglądali się też, jak powszechne są te warianty genów u członków Islandzkiej Akademii Sztuk Pięknych. Okazało się, że występują one u nich o 17 proc. częściej niż wśród osób nienależących do Akademii.

Uczeni sprawdzali też (dla porównania) dane medycznych baz pacjentów ze Szwecji i Holandii. Pośród 35 tys. przebadanych osób, te poStrzegane jako kreatywne (biorąc m.in. pod uwagę zawód, który wykonują), prawie 25 proc. częściej miały w swoim DNA warianty genów związanych z ryzykiem rozwoju chorób psychicznych.

Stefansson jest przekonany, że geny te mogą wpływać na sposób, w jaki dane osoby postrzegają świat czy myślą, ale u większości z nich nie czynią nic złego.

Tylko u około 1 proc. populacji genetyczne czynniki, doświadczenia życiowe i inne wpływy mogą w ostateczności prowadzić do rozwoju choroby psychicznej. (…)

Czym jest kreatywność?

W ubiegłym roku do podobnych wniosków doszli szwedzcy badacze. Według nich schizofrenicy i osoby kreatywne mają we wzgórzu mózgu mniej receptorów dopaminy D2 niż przeciętni ludzie. Wzgórze odpowiada za wstępną ocenę bodźców zmysłowych i przesyłanie ich dalej. Działa jak filtr informacji dopływających do kory mózgowej. Zbyt mało receptorów dopaminy we wzgórzu sprawia, że do kory mózgowej napływa więcej nieposegregowanych informacji. To umożliwia łatwiejsze dochodzenie do niezwykłych, ale właściwych odpowiedzi na standardowe pytania. Ale być może ten zalew informacji odpowiada zarówno za niezwykłe pomysły, jak i za urojenia.

Albert Rothenberg, prof. psychiatrii na Uniwersytecie Harvarda, uważa jednak, że nie ma wystarczających dowodów na powiązanie kreatywności z większym ryzykiem rozwoju chorób psychicznych, a dane są źle interpretowane.

– To jest romantyczne przesłanie rodem z XIX wieku, że artysta jest wyrzutkiem społeczeństwa, szarpanym przed wewnętrzne demony – komentuje.

W 2014 r. Rothenberg opublikował książkę – wywiady o ich kreatywności z 45 noblistami. I nie odkrył śladów choroby psychicznej u żadnego z nich. – Problemem jest ustalenie kryteriów kreatywności – mówi. – Przynależność do środowiska artystycznego nie czyni nas wcale osobą kreatywną. Ale faktem jest, że wiele osób z chorobami psychicznymi stara się znaleźć dla siebie pracę jako artysta nie dlatego, że są w niej dobrzy, ale dlatego, że ona ich pociąga. A to może fałszować dane. Niemal wszystkie szpitale psychiatryczne korzystają z terapii sztuką, więc kiedy pacjent wraca już do domu, często pociąga go taka właśnie profesja.Jest jeszcze inna kwestia. Stany manii dawały twórcom unikatowe, niesamowite pomysły, które, korzystając z wrodzonych talentów, zamieniali w dzieła, gdy przychodził okres umiarkowanej depresji. Można powiedzieć, że choroba uczyniła z nich geniuszy. Wirginia Woolf, Samuel Clemens (Mark Twain), Hermann Hesse, Tennessee Williams, Ernest Hemingway, Edgar Allan Poe, Paul Gauguin, Vincent van Gogh… (…)

Odziedziczony talent i… coś jeszcze

 Naukowcy z Karolinska Institutet po przebadaniu blisko miliona osób twierdzą, że artyści i naukowcy częściej pochodzą z rodzin, w których występuje choroba afektywna dwubiegunowa i schizofrenia, depresja i zaburzenia lękowe oraz skłonności do uzależnień. Badania te potwierdzają inne, wcześniejsze odkrycia – że osoby kreatywne są niezwykle podatne na zaburzenia psychiczne, w szczególności na chorobę afektywną dwubiegunową, są też dwukrotnie bardziej niż reszta narażone na ryzyko samobójstwa.Może zatem artyści i twórcy cierpią na zaburzenia psychiczne częściej właśnie z powodu wykonywanych zawodów – dlatego że tworzą? Wolny zawód to nieregularne dochody i nieregularny tryb życia. Sukces w końcu osiągają nieliczni, a sława może uderzyć do głowy…Najprawdopodobniej nie. Z tych samych badań wynika, że twórcy pochodzą z rodzin, w których takie zaburzenia występują częściej. Gdyby zaburzenia psychiczne były skutkiem uprawianego zawodu, nie występowałyby w korelacji rodzinnej. Zatem najwyraźniej artyści dziedziczą skłonność do niektórych zaburzeń psychicznych – i wybierają zawody twórcze właśnie z powodu takich, a nie innych cech psychicznych, które odziedziczyli. (…)”

cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Gazety Wyborczej”:

www.wyborcza.pl/1,75400,18104004,Mroczna_strona_ludzkiej_kreatywnosci.html

Prasa: „Sabina Spielrein i początki psychoanalizy.”

Psycholog GdańskAnna Nita, psycholog i psychoterapeuta napisała o ważnej roli Sabiny Spielrein w początkach psychoanalizy. Tekst ukazał się w magazynie „Zwierciadło”:

„Dzięki tej kobiecie Zygmunt Freud i Carl Gustaw Jung dokonali przełomowych odkryć dotyczących ludzkiej seksualności. Sabina Spielrein trochę bezwiednie doprowadziła do „wyzwolenia ukrytych żądz”.

Zygmunt Freud i Carl Jung, dwaj wielcy twórcy psychoanalizy, poznają się dzięki 19-letniej, pięknej Sabinie cierpiącej na ataki histerii. Nikt nie wie jeszcze, że pacjentka wywrze tak ogromny wpływ na obu myślicieli, a jej choroba pozwoli dokonać przełomowych odkryć dotyczących ludzkiej seksualności. Choć zdiagnozowana u Sabiny histeria była dość częstym schorzeniem wśród kobiet, to właśnie jej przypadek odmienił oblicze psychoanalizy.

(…)

Początek XX wieku był czasem przyspieszonego rozwoju nauk przyrodniczych (teoria Darwina). Kobiety jednak nie od razu stały się beneficjentami tych zmian. Na ich wychowanie wpływały restrykcyjne normy kulturowe epoki wiktoriańskiej i gorset, który krępował nie tylko kibić, ale także możliwości twórczego rozwoju. Uwięzione w świecie robótek ręcznych, zależne od ojców i mężów, nie miały możliwości intelektualnego rozwoju i traktowane były jako osoby bez seksualnych potrzeb. Nic zatem dziwnego, że epidemia histerii wybuchła właśnie w tym czasie i dotyczyła głównie kobiet.

Psychoanaliza zaczęła się od zwrócenia uwagi na objawy cierpiących na histerię kobiet. To od nich pierwsi adepci tej metody dowiadywali się o istnieniu nieuświadomionych potrzeb i myśli. Nie przypadkiem najsławniejsze pacjentki pierwszych psychoanalityków, po wyzdrowieniu, okazywały się niezwykle twórczymi i niezależnie myślącymi osobami. Przypadek Sabiny jest dowodem na to, że histeria niejednokrotnie była przejawem buntu ubezwłasnowolnionych kobiet czy też zastępczą formą twórczej realizacji. Sabina Spielrein pod płaszczem choroby kryła niebagatelną osobowość, żywą inteligencję oraz duży temperament seksualny. Pacjentki  histeryczne po terapii stawały się często aktywnymi i odnoszącymi sukcesy kobietami. Tak stało się w przypadku pierwszej leczonej psychoanalizą pacjentki Berty Pappenheim oraz właśnie Sabiny Spielrein, która została pierwszą kobietą – analityczką, a sam Freud z uznaniem wypowiadał się o jej pracy.

W tamtych czasach psychoanaliza była też jedną z bardzo niewielu dostępnych dla kobiet dróg kariery: Towarzystwo Psychoanalityczne chętnie je przyjmowało i ceniło intelektualny wkład kobiet w rozwój tej dziedziny. Inne kierunki nauk, co najwyżej, łaskawie tolerowały kobiety. Psychoanaliza i kobiety wiele sobie zawdzięczają: pacjentki histeryczne stanowiły inspirację do teoretycznych rozważań Freuda i jego kontynuatorów. Freud cenił spojrzenie kobiet na problemy życia psychicznego, korespondował z wieloma z nich, stając się ich intelektualnym przyjacielem i mentorem. Swoje dziedzictwo pozostawił zaś w rękach najmłodszej córki Anny, która jako jedyna z jego dzieci zajęła się psychoanalizą i twórczo ją rozwijała, opisując np. mechanizmy obronne.”


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej magazynu „Zwierciadło”:

www.zwierciadlo.pl/2011/psychologia/rozwoj/sabina-spielrein-i-poczatki-psychoanalizy


 PSYCHOLOG GDAŃSKPSYCHOTERAPIA GDAŃSKTERAPEUTA GDAŃSK

Prasa: „Dwubiegunowi.”

Psycholog GdańskBarbara Pietkiewicz, redaktorka „Polityki” napisała o CHAD (Chorobie Afektywnej Dwubiegunowej):

„Ponad milion ludzi w Polsce żyje na huśtawce. Mania, depresja, mania. Często w komplecie z rozbłyskami talentów, kreatywnością, szczególnym potencjałem. Ale też – w parze z samobójstwem.

(…) To problem społeczny. 60 proc. chorych leczonych w Polsce przez psychiatrów na depresję jednobiegunową choruje w istocie na CHAD – twierdzi prof. Janusz Rybakowski na podstawie badań przeprowadzonych w poznańskiej klinice. CHAD występuje nie rzadziej niż schizofrenia – do 5 proc. populacji. Atakuje między 20 a 30 rokiem życia, czasem – w dojrzewaniu i w dzieciństwie. A prof. Łoza dodaje, że dwubiegunowa jest jedną z najtrudniej rozpoznawalnych chorób psychicznych. Mijają często lata, nim chory dostaje w końcu właściwą diagnozę. Rzecz także w tym, że to w depresji, a nie w manii idzie się do lekarza. W manii się kwitnie.

(…) W manii rozpoczyna się biznesy, zakłada i otwiera firmy, wnosi o rozwód, oświadcza się i zaręcza, nic nie jest niemożliwe. Bliscy, którzy usiłują powstrzymać to szaleństwo, są wrogami i trzeba im wykrzyczeć w twarz prawdę: wstrętni, zazdrośni, wredni, niegodziwi, tylko rzucają kłody pod nogi.

(…) Zdobywca wszechświata mało śpi, bo szkoda czasu na sen, skoro tyle spraw jest w zasięgu ręki. Ale nie czuje zmęczenia. Mało je. W głowie ciągły huk. Wszystko jest do zdobycia, ale wszystko umyka: woda, której nie można wypić. W manii pragnie się też seksu, często nie do opanowania. Idzie się do łóżka z byle kim, bez lęku o skutki.

(…) Na świecie połowa chorujących na CHAD w ogóle się nie leczy. Nie wiedzą, że są chorzy. Po prostu – wpadają w dół, a potem się wykaraskują. Są bezwładni, a potem nagle robią się wredni. Mówi się, że mają trudny charakter – i tyle.

(…) W chorobie dwubiegunowej typu drugiego, która przebiega łagodniej niż typu pierwszego, mania przybiera postać hipomanii – też łagodniejszej. Można sobie wyobrazić Emily ­Dickinson, jak owiana hipomanią pisze wiersze, a Robert Schumann zapełnia nutami partyturę. Psychiatrzy sądzą, że talent w CHAD rozbłyska, wyskakuje z ram konwencji i przyzwyczajeń, choroba jest mu paliwem. Chadowcom nieartystom, jeśli nie poniesie ich nazbyt wysoko w kosmos, zdarzają się także pomysły zdumiewająco kreatywne. Wariacko założona firma, ryzykowna strategia okazują się niespodziewanie strzałem w dziesiątkę.”


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Polityki”:

www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1577393,1,raz-w-manii-raz-w-depresji.read


PSYCHOLOG GDAŃSKPSYCHOTERAPIA PSYCHODYNAMICZNA W GDAŃSKU

Prasa: „Władcy dzieci.”

Psycholog GdańskGrzegorz Lewicki, redaktor „Wprostu” napisał na temat tzw. syndromu Dorosłych Dzieci Toksycznych Rodziców:

„Z zewnątrz wszystko wygląda w porządku: odpowiedzialny ojciec, zaradna matka i poukładane dzieci. Ale pod powierzchnią skrywa się świat gorzkich relacji, gdzie strach, poczucie winy i dyskretny szantaż są na porządku dziennym. Tak samo jak brak świadomości, że dziecku dzieje się krzywda. Ludzie, którzy wyrośli w takich rodzinach, coraz częściej trafiają na psychoterapię. I coraz częściej słyszą, że są DDTR, czyli dorosłymi dziećmi toksycznych rodziców. – Nie jest to oficjalna klasyfikacja kliniczna, raczej nieformalna etykietka, punkt wyjścia do opisania swojego problemu – mówi Agata Markowska, psychoterapeutaGdańskiego Ośrodka Pomocy Psychologicznej dla Dzieci i Młodzieży. DDTR to syndrom, któremu można podporządkować całkiem konkretne problemy psychiczne.

Toksyczni rodzice, choćby zaspokajali potrzeby materialne, rzadko kiedy spełniają u dziecka potrzebę miłości i bezpieczeństwa. Choćby kochali, to nie czysto, lecz egoistycznie. To miłość warunkowa, w której syn czy córka jest środkiem dla realizacji celów, a nie autonomiczną osobą. Jedni bywają skrajnie zaborczy, a inni zaniedbujący, ale wszystkich ich łączy nękanie, niedopuszczanie do samodzielności, patologiczna ingerencja w życie i nieustanny emocjonalny szantaż.

Pierwszą cechą takiego dziecka jest podskórny niepokój. I wcale nie musi to być strach przed rodzicem alkoholikiem czy oprawcą seksualnym. To ciągła obawa, że nastrój ojca lub matki może się zmienić w każdej chwili. – Jest się niczym Grek we władaniu kapryśnych bogów – twierdzi Susan Forward, autorka książki „Toksyczni rodzice”. –Greccy bogowie byli wszechmocni, ale niekoniecznie sprawiedliwi. Mogli krzywdzić irracjonalnie – mówi Forward. – Tata ciągle wypominał mi, ile mu zawdzięczam, ciągle żyłem w przekonaniu, że zawsze może wybuchnąć awantura – opowiada 25-letni Mateusz, który dopiero niedawno dowiedział się o DDTR. – To mogło być cokolwiek: nieumyty samochód, niezrobione zakupy, zawsze coś się znalazło – wspomina. –Wszystko zależało od wahnięć nastroju, bo ojciec, zamiast dawać konkretne polecenia, wolał losowo znajdować zaniedbania, za które karał. Gdy raz powiedziałem, że nie mogę znać jego wszystkich myśli, odparł, że powinienem się ich domyślać. Po czym zbił mnie kablem od żelazka.

– Dziecko nigdy nie wie, kiedy uderzy kolejny piorun – twierdzi Forward. – Dlatego żyje w lekkim, ale nieustannym strachu. To prowadzi do nerwic. Inna cecha takich zatrutych relacji? Obarczanie dziecka swoimi problemami. Tak bywa często u synów samotnych matek. Gdy ojciec jest nieobecny, choćby tylko emocjonalnie, matka czyni z syna substytut partnera. Role w rodzinie wywracają się do góry nogami. Chłopiec przestaje rozumieć, czym jest relacja synostwa, a czym ojcostwa. Potem jako DDTR nie potrafi samodzielnie stworzyć rodziny, bo przecież mama go potrzebuje.

Oprócz niepokoju rozwija się poczucie winy i własnej niedoskonałości wobec wymagań rodzica. W przyszłości zaowocuje to poczuciem życiowej bezradności, bezwartościowości, niespełnienia zawodowego lub depresją. Takie zahukane dziecko myśli: „Skoro ukochana mama czy tata są niezadowoleni, widocznie za słabo się staram”. Nie widzi, że problem tkwi w rodzicu. A ten – często nieświadomie – pielęgnuje i wykorzystuje mechanizm do realizacji celów „wychowawczych”. Nawet gdy syn czy córka są dorośli. Kasi, 38-letniej skrzypaczce z Krakowa, teściowa zniszczyła związek. –Po ślubie zamieszkaliśmy w kamienicy na Kazimierzu. My z mężem zajęliśmy pół piętra, drugie pół rodzice – opowiada. – Ale z czasem drzwi łączące oba mieszkania otwierały się coraz częściej. W końcu okazało się, że mama pół dnia spędza z nami i organizuje nam życie. Straciłam poczucie prywatności, ale mąż odbierał to jako przejaw troski. Kiedy wreszcie uprosiłam, by pod pozorem przemeblowania zasłonił drzwi szafą, matka się wściekła. Ale gwoździem do trumny mojego małżeństwa był jej emocjonalny szantaż. Gdy zaczęła chorować na serce, przy każdym sprzeciwie słyszałam sugestie, że przeze mnie umrze. Mój były mąż do dziś twierdzi, że związek rozpadł się przeze mnie. A jego matka –że działała dla jego dobra, choć przecież pielęgnowała w nim uległość i emocjonalną bezradność.

Jeśli były mąż Kasi nie zaakceptuje, że ma problem DDTR, matka może w nim „siedzieć” już zawsze. Jeśli tak będzie, nigdy dojrzale nie zaangażuje się w związek. – Wiele osób jest kontrolowanych przez toksycznych rodziców nawet po ich śmierci – twierdzi Forward. – Każdy z nas ma w sobie coś z dziecka, coś z rodzica i siebie jako dorosłego, czyli to, co świadomie wykształcił – mówi Jolanta Kowalewicz, psycholog z Rzeszowa. Najbardziej dojrzała jest osoba, w której „ja dorosłe” panuje nad pozostałymi. Niestety, DDTR często pozostają niedojrzałe. By dorosnąć, potrzebna jest świadomość toksyczności relacji, a nawet konfrontacja z matką lub ojcem. Czyli coś, czego dziecko może unikać jak ognia. Dlaczego? Bo przyzwyczajone do defensywy nie potrafi lub boi się stanowczo wyrazić swoje uczucia. U męża Kasi ta słabość doprowadziła do rozwodu. Mogłoby być inaczej, gdyby zgodził się na pomoc terapeuty. – W Polsce wciąż pokutuje przekonanie, że wizyta u psychoterapeuty oznacza, że jesteśmy gorsi, słabsi – mówi Kowalewicz. – Tymczasem jest odwrotnie. Jesteśmy lepsi, bo nie uciekamy od problemu, rozpoznajemy go, ale dostrzegamy konieczność pomocy kogoś z zewnątrz.

Choć nie każdemu DDTR potrzebna jest terapia, o problemie warto mówić. – Ludzie potrzebują definicji – mówi Markowska. – Dzięki etykietce DDTR mogą powiedzieć sobie: „Rozpoznałem swój problem, nie jestem sam, teraz będę się zmieniać”. Ale jest też druga strona medalu. Niektórzy mogą powiedzieć: „Jestem DDTR, więc mam usprawiedliwienie dla depresji”. Nie tędy droga.

(…)

terapeutą czy bez, konfrontacja często pozwala na poprawę relacji z rodzicami. Może przyjąć formę rozmowy, ale wiele osób woli pisać listy, np. zaczynając słowami: „Zamierzam powiedzieć kilka rzeczy, których nie powiedziałem nigdy przedtem”. Konfrontacja powinna zawierać opis doznanej krzywdy, opis emocji z przeszłości, ich wpływu na nasze życie oraz oczekiwania i propozycję zmiany relacji. – Do konfrontacji trzeba się przygotować, nieraz zajmuje to lata – twierdzi Forward. – Tym bardziej że rodzice często nie chcą słuchać dziecka wylewającego żal, wpadają w furię, zarzucają mu niewdzięczność, jawnie zaprzeczają wydarzeniom, wmawiają kłamstwo. Albo mówią, że to wszystko jego wina. W końcu gdyby było inaczej, nie byliby toksyczni. „Wszystko, co robiliśmy, było z miłości” – twierdzą często podczas konfrontacji. I często mają rację. Nie zawsze tłamszą dziecko umyślnie. Mogą robić to z przekonania, że tak będzie dla niego najlepiej. Choć po konfrontacji rodzice rzadko się zmieniają, to może dojść do poluzowania i unormowania relacji z nimi.

Czy zawsze należy dążyć do konfrontacji? – To zależy od konkretnych potrzeb i stanu psychiki pacjenta – mówi Agata Markowska. – Czasem ludzie mają naturalną odporność na emocjonalny szantaż, potrafią wyczuć problem i sami stawiają bariery rodzicowi –dodaje. W niektórych warunkach, takich jak obawa o wstrząs psychiczny sędziwych rodziców, wystarczy po prostu, że uświadomimy sobie patologię i zaczniemy uwalniać się od zatruwających nas wpływów.”


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Wprostu”:

www.wprost.pl/ar/463444/Wladcy-dzieci/?pg=2


PSYCHOLOG GDAŃSKPSYCHOTERAPIA GDAŃSKTERAPEUTA GDAŃSK