Wywiady: „Dzieciństwo – co zrobić z tym bagażem?”

Gabinet Psychoterapii w GdańskuW „Zwierciadle” ukazała się rozmowa z psychologiem Pawłem Droździakiem. Wspólnie z Renatą Mazurowską zastanawiają się, czym jest bagaż emocjonalny i co można z nim zrobić:

„Wiele razy słyszałam, że rodzice mogą nas „urządzić na całe życie”. Dzieciństwo rzeczywiście determinuje nasz los?

Słyszała pani o Gavinie de Beckerze? Matka tego człowieka była okrutną, niezrównoważoną psychicznie osobą. Stosowała wobec niego brutalną, skrajną przemoc i wielokrotnie musiał uciekać z domu, by ratować życie. Całe jego dzieciństwo upłynęło na przewidywaniu, jaki dzisiaj mama będzie miała humor i jak zareaguje. Wiele osób po takich przejściach nie dałoby rady przetrwać w dorosłym życiu. On miał jednak w sobie ogromną siłę… Trudno powiedzieć, skąd ją czerpał – od innych osób w bliskim otoczeniu, ze środowiska, a może z siebie? Faktem jest, że doświadczenie dzieciństwa zmieniło jego życie, ale inaczej, niżby można się spodziewać. Stworzył potężną firmę analityczną, zajmującą się ocenianiem zagrożenia. Przewiduje, na ile prawdopodobny jest na przykład atak terrorystyczny, zemsta pracownika wyrzuconego ze stanowiska, zniszczenie mienia itd. Nie wiem, czy ma harmonijne relacje z bliskimi, być może jego adaptacja sprawdza się tylko w sferze zawodowej, to, co wiadomo na pewno: zrobił, co umiał, by sobie poradzić z traumą i w jakiejś części na pewno mu się to udało.

Czy jest taka zależność, że jeśli komuś w dzieciństwie brakowało poczucia bezpieczeństwa, to będzie za wszelką cenę dążył do stabilizacji i unikał konfliktów? 

Istnieje silny związek między dziecięcymi doświadczeniami a późniejszym zachowaniem lub skłonnościami, ale nie jest to żaden stały wzór, który by to opisywał i dawał pewność przewidywania przyszłości. Ten związek między „kiedyś” a „teraz” możemy odkrywać jedynie wstecz. Nie da się tego przewidzieć w przód, na przykład stosując zasadę „dajmy dziecku spokojne dzieciństwo, to pewnie będzie skakać na bungee” albo na odwrót: „dajmy mu od początku w kość” to się utwardzi i zacznie skakać na bungee”. Jedno i drugie myślenie jest równie zawodne. W życiu nie ma tak prosto.

Fakt – z tzw. dobrego domu może wyjść zarówno profesor, jak i narkoman. Podobnie z domu złego – ktoś, kto będzie krzywdził, tak jak sam był krzywdzony, albo przeciwnie – człowiek szczególnie na krzywdę wrażliwy…

Skoro już poruszyliśmy temat ekstremalnych doświadczeń, to może weźmy jako przykład boks. Patrząc wstecz, ktoś może na przykład powiedzieć: „Nie chcę trenować boksu, bo jak widzę tych facetów, to mi się przypomina, jak ojciec bił matkę. Nie wejdę na salę bokserską, bo mnie odrzuca. Po moich doświadczeniach to nie jest dla mnie”. Związek jest ewidentny i osoba sama go rozpoznaje. Ale ktoś inny może powiedzieć: „Pamiętam doskonale, jak ojciec bił matkę. Widzę to co noc w snach. Zapisałem się na boks, żeby ją obronić i któregoś dnia to się stało. Teraz sam mam studio sztuk walki, zarabiam nieźle, więc można powiedzieć, że spieniężyłem największą traumę swojego życia”. W obu przypadkach związek między stosunkiem do boksu a traumatycznym doświadczeniem z dzieciństwa jest jasny, bezdyskusyjny, ale konia z rzędem temu, kto, patrząc w przód, go przewidzi i powie, w którą stronę to pójdzie. Czemu tak jest? Z kilku powodów. Po pierwsze, każde zdarzenie jest osadzone w całej masie innych czynników w rodzinie i one działają razem. Po drugie, dochodzi dziedziczność, wrażliwość układu nerwowego, inteligencja, sprawność fizyczna, wreszcie: wpływ środowiska. Może ktoś miał kiepską sytuację w domu, ale trafił w szkole na fajnego trenera boksu, który stał się takim „lepszym ojcem”, a może na wuefistę, który jak zobaczył chłopaka, co się trzyma trochę z boku, to postanowił sobie przy klasie na nim poużywać… W każdym z przypadków stosunek chłopca do sportu zmieni się o sto procent, choć układ rodzinny będzie ten sam. Wszystko się liczy. Wreszcie najważniejsze – liczymy się my sami. Uwarunkowania to otrzymany bagaż, ale to my go niesiemy. My decydujemy, co z nim zrobimy. (…)”


cały artykuł można przeczytać na stronie internetowej magazynu „Zwierciadło”:

www.zwierciadlo.pl/2013/psychologia/wychowanie-dziecko/dziecinstwo-co-zrobic-z-tym-bagazem


PSYCHOLOG W GDAŃSKUGABINET PSYCHOTERAPII W GDAŃSKU

Wywiady: „Ciała bez głów.”

Gabinet Psychoterapii w GdańskuNa łamach „Polityki” ukazała się rozmowa z Katarzyną Schier – o tym, dlaczego jesteśmy niezadowoleni z własnego wyglądu:

„Joanna Drosio-Czaplińska: – Otwieram gazetę dla ciężarnych. W środku porady na temat diet odchudzających. Co to o nas mówi?

Katarzyna Schier: – Że tak źle jeszcze nie było. Wyniki prowadzonych badań w porównaniu z minionymi latami ujawniają gwałtowną zmianę na gorsze. Niezadowolone ze swojego wyglądu są już dziś 10–11-letnie dzieci, większość to dziewczynki. Chłopcy zaś dzielą się na tych, którzy chcą schudnąć, i tych, którzy chcą nabrać masy. Procesy globalizacji promujące jednakowe wzorce pod każdą szerokością geograficzną dołożyły swoje. Niezadowolenie z ciała staje się normatywne. Na tym żerują koncerny kosmetyczne, farmaceutyczne i wiele innych sprzedających iluzję. Oraz różni guru od fitnessu, styliści.

Z badań TNS OBOP wynika, że prawie 90 proc. Polek z wyższym wykształceniem poddałoby się operacji plastycznej, gdyby mogło. Dwie trzecie marzy o poprawieniu twarzy, połowa brzucha, co czwarta ud. Tylko co piąta kobieta jest zadowolona z własnego ciała.

I ten obraz własnego ciała ma niewiele wspólnego z tym, jak wyglądamy. A standardy windowane są coraz wyżej. Kobiety, które naprawdę poddały się operacji plastycznej, są, owszem, zadowolone z efektów zabiegów – ale tylko pod kątem zoperowanego fragmentu ciała: nosa, piersi, ust. Spodziewane zadowolenie z siebie jednak nie przychodzi.

Niektórzy idą dalej, poprawiając policzki, brodę, uszy, oczy…

Okaleczając się do późnej starości. Robiłam niedawno wraz z Ewą Młożniak badania polegające na tym, że kobiety miały dokończyć zdanie: moje ciało to…, i okazało się, że ponad 50 proc. odpowiadało: „moja wizytówka”, „narzędzie”, „organizm”, „kupa mięsa”. To instrumentalne traktowanie siebie. Znacznie mniej osób odpowiedziało: „moje ciało to ja” albo „moje ciało to część mnie”. Określiłyśmy to zjawisko uprzedmiotowieniem ciała.

A jak jest u mężczyzn?

Podobnie. Robiłam badania z mężczyznami chodzącymi na siłownię kilka razy w tygodniu, którzy odczuwają przymus ćwiczenia. Okazało się, że zwiększona ilość ćwiczeń wcale nie powoduje u nich lepszego samopoczucia. Im więcej ćwiczą, tym gorzej się czują. Chwilowo, w trakcie – lepiej, potem tak samo źle. To idzie w parze z instrumentalnym podejściem do seksu. Niektórzy mówią nawet: „Bez bicepsu nie ma seksu”. Relacja z kobietą to dla nich też rodzaj gimnastyki. Jak widać – płeć inna, sceneria odmienna, ale problem ten sam: odcięcie ciała od psychiki.

Z czym to się wiąże?

To problem o skali społecznej, bo oznacza też brak szans na bliskość z drugim człowiekiem. Może wydawać się, że ci, którzy tak bardzo dbają o wygląd – nie pozwalają sobie przytyć, ćwiczą – albo lubią szybki seks – to właśnie ludzie, którzy kochają ciało. Ale jest dokładnie odwrotnie. Takim osobom to wszystko służy często do regulacji emocji, bo ludzie odcięci od ciała, paradoksalnie, nie potrafią uspokoić emocji przy pomocy umysłu, a jedynie poprzez ciało. Przymus ćwiczeń działa podobnie jak seksoholizm, alkoholizm, narkomania i zalicza się do grupy uzależnień. I w pewnym sensie odcina od życia, od witalności i przyjemności. Ale ludzie uzależniają się też od zdrowych nawyków, jak ekojedzenie, bycie fit, czy zabiegów kosmetyczno-chirurgicznych. Znam panią po czterdziestce, która pierwsze, co robi, gdy zawita do obcego kraju, to lokalizuje fitness i siłownię. I odwiedza ją codziennie, będąc na urlopie z mężem i małymi dziećmi. Bo dla niej to jest akurat najpewniejszy sposób radzenia sobie z niepokojem. Daje złudzenie kontroli nad rzeczywistością poprzez kontrolowanie ciała. (…)

Ukojenie poprzez kontrolowanie to jedno, a drugie to kult młodości, który sprawił, że starość stała się czymś wstydliwym. W show-biznesie młodzieńczość jest wręcz kompetencją. Mając lat 50, trzeba wyglądać na 25.

I tak z menopauzy robi się chorobę, a miliony kobiet dręczą swoje ciała, żeby wpisać się we wzorzec urody, czyli de facto zadowolić innych i osiągnąć poczucie mocy przez poczucie kontroli. W mojej praktyce klinicznej mam największą trudność właśnie w pracy z pacjentkami, które utożsamiają się z nierealnymi wyobrażeniami. Udają same przed sobą, że się nie zestarzeją i nie umrą. Nie ma w ich opowieściach treści na temat bólu związanego z utratą młodości, a słowa potrzebne są do budowania tożsamości. Tożsamość to ciągłość, trwałość, która się jednak kończy. Żyjemy w iluzji wieczności. Nigdy jeszcze to udawanie w kontekście cielesności nie było tak rozwinięte. Moim zdaniem to wręcz jakiś współczesny rodzaj niewolnictwa. (…)”

Dr hab. Katarzyna Schier jest profesorem na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Pracuje też jako psychoterapeutka. Jest autorką m.in. książki „Piękne brzydactwo. Psychologiczna problematyka obrazu ciała i jego zaburzeń”.


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Polityki”:

www.polityka.pl/tygodnikpolityka/spoleczenstwo/1570823,1,dlaczego-jestesmy-niezadowoleni-z-wlasnego-wygladu.read


GABINET PSYCHOTERAPII W GDAŃSKUPSYCHOTERAPEUTA GDAŃSK

Wywiady: „Sprawdź, czy nie jesteś złym ojcem jak twój tata.”

Gabinet Psychoterapii w GdańskuCiekawy tekst o ojcostwie i macierzyństwie. Z psychologiem Jackiem Masłowskim rozmawia Tomasz Kwaśniewski (Gazeta Wyborcza):

„JACEK MASŁOWSKI: Chyba wszyscy rodzice marzą o tym, żeby ich dzieci wychowywały się w dobrych warunkach. Chcą dać im wszystko, co mają najlepszego do zaoferowania. Kłopot w tym, że bardzo często nasze rodzicielstwo realizujemy w sposób nieświadomy. Czyli nie do końca wiemy, co i po co robimy.

Nawet jeżeli mocno pragniesz być zaangażowanym ojcem, to w relacji z dzieckiem (albo w triadzie: ojciec – matka – dziecko) może się zdarzyć coś, co sprawi, że zaczniesz realizować schemat wyniesiony z własnego domu. Schemat funkcjonowania twojego ojca.

TOMASZ KWAŚNIEWSKI: Pstryk.

– Właśnie.

I możesz nawet tego nie zauważyć.

Wyobraź sobie taką sytuację: rodzi się dziecko, pierwsze dziecko, nie masz żadnych doświadczeń, twoja partnerka przeszła właśnie olbrzymią zmianę, jest w zupełnie innym stanie, całkowicie zaangażowana w inną relację. Do tego pojawia się ktoś, z kim musisz zacząć budować więź, poznawać tego małego człowieka, nie wiesz właściwie, co on komunikuje.

Kawałek gaworzącego mięsa.

– Ja bym powiedział – gość z innego kosmosu.

I teraz w tym zamieszaniu, chaosie, biorąc pod uwagę to, że chciałbyś, aby było fantastycznie, pojawia się matka, teściowa. I z twoją partnerką zaczynają się zajmować twoim dzieckiem. A ty rozkładasz sobie kozetkę w salonie i zaczynasz tam spać.

Mówisz: „Jak podrośnie, to będę się bardziej angażował”. Ale po jakimś czasie stwierdzasz, że czujesz się w tym domu coraz bardziej niepotrzebny. A po piętnastu latach przychodzisz na psychoterapię i odkrywasz, że miałeś biernego ojca, który realizował swoje ojcostwo dokładnie tak, jak ty swoje. Czyli przegapiłeś moment, w którym mogłeś zmienić ten sposób postępowania.

To jest oczywiście wymyślona przeze mnie historyjka, ale poskładana z realnego schematu. W związku z tym ta uważność na samym początku jest dość istotna.

Dzisiaj nikt nas nie uczy, co to znaczy być ojcem. Do tego mamy kiepskie doświadczenia wyniesione z domu. Oczywiście nie wszyscy, ale jednak. Żeby więc zobaczyć, jakim ojcem chce się być, warto się przyjrzeć typom ojców, które do tej pory funkcjonowały.

Steve Biddulph, australijski psycholog i psychoterapeuta, w swojej książce pod tytułem „Męskość” opisuje cztery takie typy: „niedoszły król”, „krytyczny”, „bierny”, „nieobecny”.

Zacznijmy od „niedoszłego króla”.

– To ktoś, kto po powrocie z pracy siada w fotelu i staje się centralnym ośrodkiem rodziny. Co przejawia się na przykład w tym, że jest obsługiwany. Przez żonę i dzieci. Na różne sposoby. A jednocześnie to jest taki ojciec, który wysyła komunikat pod tytułem: „Nie przeszkadzaj mi”. Siada w fotelu, włącza telewizor lub inne urządzenie wyposażone w ekran i w żaden sposób nie można do niego dotrzeć. A skoro jego właściwie nie ma, to jesteś sam na sam ze sobą albo co najwyżej z matką, która dość często, gdy już nie daje sobie z tobą rady, mówi: „Poczekaj, niech tylko ojciec się dowie”.

I wtedy zaczynasz się bać.

– Najczęściej. No, bo ojciec jest ci w sumie osobą nieznaną, ale jak już się objawia, to przeważnie dzieje się coś strasznego. Mamy wszechmocnego władcę i matkę, która się go przeraźliwie boi. Ponieważ zaobserwowałeś również, że w momencie kiedy on się zjawia, ta groźna matka, która ci właśnie mówiła, że zaraz dostaniesz po uszach, zamienia się w służącą.

„Niedoszły król” jest groźny, budzi powszechny strach, a kontakt z nim następuje tylko wtedy, kiedy trzeba wymierzyć karę albo okazać łaskę. Stąd to porównanie do króla.

Ale dlaczego on jest „niedoszły”?

– Dlatego, że tak naprawdę nie ma żadnej rzeczywistej władzy.

A kto ją ma?

– Matka.

Jak to?

– Bo to ona ma wszystko w swoim ręku. To ona straszy chłopca ojcem. Natomiast ojciec przyjmuje pozycję, która jest mu proponowana. Dla niego to oczywiście jest wygodne, ale jeśli popatrzysz na to z perspektywy jego relacji z synem, to jej właściwie nie ma. To matka jest tą główną osobą, która się kontaktuje z synem, i to przez nią przechodzi kontakt ojca z synem.

Czyli on jest takim królem, który jeśli nie zostanie poinformowany, co się dzieje, to po prostu nie będzie o tym wiedział. Może być więc manipulowany. Włączany lub wyłączany.

– Tak, bo „niedoszły król” nie zadaje sobie trudu, żeby sprawdzić, jak jest rzeczywiście, tylko z różnych powodów bezkrytycznie słucha tego, co usłyszy od matki, i reaguje. Najczęściej po to, żeby mieć święty spokój. To znaczy, żeby partnerka nie stwarzała mu trudnych sytuacji. (…)”


 cały artykuł do przeczytania na portalu „Wyborcza.pl”:

www.wyborcza.pl/magazyn/1,145325,18258932,Sprawdz__czy_nie_jestes_zlym_ojcem_jak_twoj_tata__LETNIA.html

Wywiady: „Kiedy iść z dzieckiem do psychologa?”

Psycholog GdańskW „Wysokich Obcasach” ukazał się tekst o tym, jak wygląda psychoterapia dzieci. Na pytania Joanny Wojciechowskiej odpowiada psychoterapeuta Krzysztof Srebrny:

„Jeśli z dzieckiem dzieje się coś, czego nie rozumiemy, jeśli widać, że ma kłopoty, w których nie umiemy mu pomóc, warto pomyśleć o wizycie u psychoterapeuty. Taka decyzja nie oznacza konieczności podjęcia długotrwałej terapii. Często wystarcza jedna konsultacja. A jeśli już będzie terapia,to zwykle dla całej rodziny – mówi Krzysztof Srebrny, warszawski psychoterapeuta.

Joanna Wojciechowska: Kiedy rozmawiamy o problemach dzieci, często radzi Pan rodzicom by poszli z dzieckiem do psychoterapeuty. Ale oni się tego boją. Dlaczego?

Krzysztof Srebrny, psychoterapeuta Ambulatorium Psychoanalitycznego: Pewnie dlatego, że myśl o pójściu z dzieckiem do psychologa rani rodzicielski narcyzm, burzy ich obraz siebie jako rodziców idealnych. Myślą: skoro mam pójść z dzieckiem do psychologa, to znaczy, że ja – jako rodzic – z czymś sobie nie radzę.

A nie jest tak?

Wręcz przeciwnie! Jeśli rodzic – widząc, że dziecko ma problem – jest gotów pójść po pomoc do specjalisty, to pomaga dziecku w rozwiązaniu tego kłopotu. Przecież nikt nie uważa, że jest złym rodzicem, jeżeli prowadzi dziecko do dentysty.

A kiedy iść do tego psychologa?

Podam kilka przykładów. Żadna z tych sytuacji nie musi wymagać terapii, może wystarczyć jednorazowa konsultacja. Czasami niepotrzebny jest nawet psycholog, wystarczy, że sami rodzice jakoś zainterweniują.

Decyzja jest najbardziej oczywista, gdy dziecko ma wyraźne objawy nerwicowe – kłopoty zdrowotne, których lekarze nie potrafią wyjaśnić (tajemnicze alergie, wysypki, kłopoty z żołądkiem), kiedy ma tiki, jąka się albo moczy w nocy.

Druga grupa sygnałów, często przez rodziców lekceważonych, to problemy z rówieśnikami. Nie mówię tu o jednorazowych wydarzeniach, ale o powtarzającym się, stałym modelu zachowań. Na przykład: dziecko jest systematycznie bite przez kolegów z podwórka albo odwrotnie – ono zwykle bije inne dzieci. Albo kilkakrotnie wylatuje z przedszkola, bo wychowawczynie twierdzą, że nie dają sobie z nim rady. Koniecznie trzeba też zwrócić uwagę na „dziecko idealne” – którym zachwycają się przedszkolanki, bo jest grzeczne, ciche i nie sprawia kłopotów. Warto przyjrzeć się, jak nasze „idealne dziecko” bawi się z rówieśnikami. Jeśli zawsze siedzi samo w piaskownicy i nie bierze udziału w zabawach grupy, trzeba interweniować.

Iść z hipergrzecznym dzieckiem do psychologa?

Niekoniecznie. Podobnie jak niekoniecznie trzeba iść do niego z dzieckiem agresywnym. Można porozmawiać z przedszkolanką, jeśli to nic nie da, zmienić coś w otoczeniu – grupę albo przedszkole, chodzić na inny plac zabaw. Ale jeśli i wtedy nic się nie zmieni, jeśli w kolejnych grupach dziecko będzie siedziało w kącie – iść do psychologa. Na pewno warto pójść do psychologa, jeśli rodzice uważają, że dziecko dziwnie się zachowuje, i nie potrafią sami zrozumieć dlaczego. Jeszcze raz powtórzę – to nie musi być decyzja o terapii, często wystarczy jedno spotkanie. (…)

Ile trwa terapia?

Tyle, ile potrzeba. Naprawdę nie da się inaczej odpowiedzieć. To nie zależy od rodzaju problemu, ale od jego głębokości. Często zaczyna się od rozmów na temat jakiegoś objawu – np. moczenia nocnego, a potem rozmawia się o innych problemach – na przykład o kryzysie małżeńskim rodziców. Wiele też zależy od tego, na ile psycholog nastawia się na zlikwidowanie objawów, a na ile – na głębsze zmiany. Przestrzegałbym przed terapeutą, który obiecuje rozwiązanie problemu w miesiąc. Dobry psycholog nie obiecuje szybkich efektów, mówi tylko, że będzie nad nimi z rodziną pracował.

Na co jeszcze uważać?

Na psychoterapeutów, którzy – zwłaszcza w pracy z dziećmi – stosują sztuczki, na przykład hipnozę. Nie warto chodzić do kogoś, kto z dzieckiem nie rozmawia, stosuje wyłącznie testy. Warto pójść do znanego ośrodka albo do kogoś poleconego przez znajomych. Warto zadzwonić do Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego albo Polskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego z pytaniem o kontakt do najbliższego psychoterapeuty, który ma certyfikat jednego z tych stowarzyszeń.Ale jeżeli ośrodek jest znany, nie trzeba się bać pracującego w nim młodego psychologa bez certyfikatu. Dobry ośrodek gwarantuje, że przechodzi on szkolenia, ktoś się nim opiekuje.

Po czym poznać, że terapia działa?

Po tym, że coś się w rodzinie albo w dziecku zmienia. Trzeba być przygotowanym na to, że te efekty mogą być inne, niż oczekiwaliśmy. Efekty terapii mogą być niepokojące – na przykład grzeczny, spokojny nastolatek nagle zaczyna późno wracać do domu, przechodzi inicjację alkoholową albo wokół córki zaczynają się kręcić jacyś chłopcy… Trzeba być gotowym przyjąć zmianę inną niż ta oczekiwana.”


cały artykuł jest do przeczytania na stronie internetowej „Wysokich Obcasów”:

www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53664,359901.html


PSYCHOTERAPEUTA W GDAŃSKUPSYCHOLOG GDAŃSK

Wywiady: „Olaf Lubaszenko: Przez pięć lat myślałem, że po prostu jest mi smutno.”

Psychoterapeuta GdańskNa łamach „Gazety.pl” z Olafem Lubaszenko rozmawiała Hanna Rydlewska:

„Zbudowany ze sprzeczności. Pełen obaw, a zarazem gotowy do podejmowania odważnych decyzji. Ma ogromny talent aktorski, ale jest introwertykiem, publiczne występy wiele go kosztują. Poczucie humoru miesza się u niego z melancholią, doprawioną autokrytycyzmem. – Mnie praktycznie się nie zdarza myśleć o sobie bezkrytycznie – mówi Olaf Lubaszenko. Przy okazji premiery książki „Chłopaki niech płaczą” pytamy go, czy lubi siebie. I jaki ma problem.

„(…) Moje cierpienie doszło do takiego natężenia, że wydawało się zupełnie nieprawdopodobne, żeby sama tylko rozmowa z innym śmiertelnikiem, choćby nawet najwybitniejszym specjalistą, ekspertem w dziedzinie zaburzeń afektywnych (nastroju), mogła w jakikolwiek sposób mi ulżyć” – napisał William Styron w swoim eseju o depresji „Ciemność widoma”.  To trochę o tym?

– Pewnie, że tak. To jest dziwna dolegliwość czy choroba. Rzeczywiście towarzyszy jej duże cierpienie, ale będąc z boku, trudno dostrzec jej przyczyny. Dla obserwatorów, nawet tych wnikliwych, nie ma sensu. To wygląda jak użalanie się nad sobą.

Weź się w garść, chłopie?

– Tak mówią, ale ja też ich rozumiem. To jest choroba duszy, a choroba duszy zawsze jest naszą sprawą. Każdy choruje inaczej. Na szczęście nie dotyka to wszystkich, jednak coraz więcej z nas ma problemy tej natury. To jest cena za to, jak wygląda współczesny świat, ile od nas wymaga.

Współczesność nie sprzyja szczęściu?

– To jest kolejny paradoks: nie sprzyja szczęściu, ale też daje praktycznie nieograniczone możliwości zaspokajania na chwilę potrzeby szczęścia. Tylko na chwilę. Wszystko jest tak szalenie dostępne, że właściwie nieosiągalne.

Czy problemy psychiczne są wciąż tematem tabu? Trudno w naszym kraju powiedzieć publicznie, że cierpi się na depresję?

– To jest chyba kwestia oswojenia tematu. Jeśli coś nowego pojawia się w naszej przestrzeni publicznej, to na początku budzi kolosalną nieufność. Może i agresję, lęk. A potem stopniowo uciera się jakieś zrozumienie w tej kwestii, społeczna świadomość.

Przeszliśmy naprawdę długą drogę. Proszę spojrzeć, jak mniejszości seksualne były postrzegane w naszym kraju dziesięć lat temu, a jak są dziś. To jest proces, który trwa. W sprawie dolegliwości natury psychicznej jesteśmy natomiast na początku tej drogi. Jeszcze parę lat musi minąć, żeby coś się ruszyło.

Ważna jest też edukacja. To, żeby ludzie wiedzieli, że to choroba, że mogą i powinni zgłosić się po pomoc.

– To był chyba najciekawszy moment, jak dzisiaj na to patrzę. Najbardziej zdumiewa mnie, że nie myślałem, że to jest choroba, że mam depresję, tylko przez pięć lat uważałem, że jest mi smutno. Że być może świat stracił dla mnie blask, że mam taki okres w życiu.

Zakładam, że jest parę milionów, a przynajmniej paręset tysięcy ludzi w Polsce, którzy nie wiedzą, co im jest. Którzy myślą, że nawalają, że zawodzą, że są beznadziejni. A to można leczyć. Do tego potrzebna jest diagnoza, psychoterapia, czasem farmakologia. Bo w gruncie rzeczy chodzi o chemię w naszym mózgu. Pytanie tylko, skąd taka konkretna chemia. I tu dochodzimy do sedna.

To ja zapytam jeszcze raz: jaki jest pana problem?

– Nie potrafię tego zweryfikować, zdiagnozować z jakąś zabójczą pewnością, ale w moim przypadku to jest po prostu za szybkie tempo. I za małe przygotowanie, które polega przecież na wytworzeniu mechanizmów obronnych – systemu reagowania na bodźce, na sytuacje krytyczne. A ja nie byłem na nic przygotowany. Zostałem rzucony na głęboką wodę. Odpowiedzialność bywała duża. Myślę, że to jest odpowiedź.

Do tego doszły konkretne predyspozycje. Wrażliwość, słabość. Ale jestem w zupełnie innym miejscu niż 10 lat temu. I, prawdę mówiąc, nie patrzę na siebie z tamtych lat jak na kogoś bardzo mi bliskiego. Potrafię dość chłodno analizować samego siebie. I niewiele mam wspólnego z tamtym gościem. (…)”


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej portalu „Gazeta.pl”:

http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,138262,18284901,Olaf_Lubaszenko__Przez_piec_lat_myslalem__ze_po_prostu.html


PSYCHOLOG W GDAŃSKUPSYCHOTERAPEUTA GDAŃSK

Wywiady: „Dobry ojciec to taki, który jest obecny w życiu córki, ale nie 'przydusza’ jej swoją obecnością.”

Psychoterapia Psychodynamiczna GdańskW „Wysokich Obcasach” ukazał się wywiad z psychoterapeutą, profesorem Bogdanem de Barbaro. Rozmawia Agnieszka Jucewicz:

Agnieszka Jucewicz: Co może dać ojciec córce, czego mama jej nie da?

Psychoterapeuta Bogdan de Barbaro: Gdybym dzisiaj był ojcem, powiedzmy, pięcioletniej córki, to chciałbym pokazywać jej świat pozytywnie. Uczyć ją odróżniania dobra od zła, brzydkiego od ładnego, bliskich relacji od dalekich, kiedy jest bezpiecznie, a kiedy nie.

Matki też to robią.

No właśnie, zgadzam się. Boję się, że zaraz usłyszę od innych terapeutów: „Ale jak to? Nie widzisz różnicy?”. Mój kłopot polega na tym, że gdybym chciał jakoś różnicować ojca od matki, to obawiam się, że zacząłbym iść w stronę takich, pożal się Boże, „maczowskich” cech: że mężczyzna ma uczyć dzieci wytrwałości i siły – a przecież wiadomo, że kobiety są często od mężczyzn i silniejsze, i bardziej wytrwałe. Z jednej strony jesteśmy zanurzeni w kulturze, w której dominuje wzorzec rodzicielstwa, gdzie matka jest bliżej dzieci, a ojciec odpowiada za bezpieczeństwo ekonomiczne i system wartości, ale z drugiej – właśnie próbujemy ten wzorzec przezwyciężyć. Byłem niedawno na konferencji psychoterapeutów z USA, na której jedna z prelegentek, mówiąc o matce i jej więzi z dziećmi, dodawała: „Ale także ojciec”. Bardzo mnie ciekawi, co z tego wyniknie, i nie podejmuję się odpowiedzieć na pytanie: jak powinno być? Uważam, że lepiej by było, gdyby każda para mogła sobie wypracować swój model, który ich oboje będzie satysfakcjonował, niezależnie od różnych presji – kultury, mediów czy przodków.

Mnie nie tyle interesuje, „jak powinno być”, ile jak jest. Może więc obejrzyjmy sobie ten wzorzec.

Dla syna ojciec jest modelem identyfikacyjnym: „Popatrz, jaki jestem. Podpowiadam ci, jak być”. Dla córki – przy założeniu, że ważna i cenna jest różnica płciowa, różnica, a nie wyższość – ojciec jest tym, który uczy, jak bezpiecznie być blisko mężczyzny. To najcenniejsze, co córka może od niego dostać.

Co to znaczy blisko i bezpiecznie?

Kiedy np.idą razem na wycieczkę – jest pięknie, on jej objaśnia świat, uczy wrażliwości, ona, będąc blisko niego, może bezpiecznie sobie ten świat pooglądać. Jak on jest z nią wśród ludzi, to może ją uczyć, jak szanować innych, ciekawić się nimi, inspirować. My tu mówimy cały czas o ojcu „wystarczająco dobrym”, czyli takim, który jest obecny w życiu córki, w kontakcie z nią, który poświęca jej swój czas i uwagę, ale też nie „przydusza” jej swoją miłością.

O ojcu córki mówi się często „jej pierwszy mężczyzna”.

I mnie się podoba to określenie, chociaż może ono brzmieć dwuznacznie. Nieraz go używam w rozmowie z pacjentkami. Ta dwuznaczność na początku czasem je niepokoi, ale potem dostrzegają związek między tym, kogo widziały w ojcu, a tym, kogo potem widzą w swoich partnerach. Ich postacie się przenikają.

Co to znaczy? Że kobieta szuka swojego ojca w innych mężczyznach?

Nie szuka kogoś identycznego, ale przyciągają ją ci, którzy w jakichś fragmentach są podobni. To się dzieje najczęściej nieświadomie i kłopot polega na tym, że jeśli ta pierwotna relacja nie była dość dobra, to i te wybory będą nią naznaczone. Może być tak, że ojciec był chłodny, krytyczny, pił czy bił, i nieświadomie szuka się takiego, z którym tę relację będzie można powtórzyć. Stąd często córki alkoholików wybierają sobie na partnerów uzależnionych mężczyzn. Dopiero w terapii się okazuje, z czego to wynika. Czy to jest ochota „przedłużenia” tamtego związku, czy ta dziewczyna po prostu nauczyła się, jak być z kimś takim, i woli nie próbować niczego innego, czy to jest wyraz jej tęsknoty? Córki ojców kochają bezwarunkowo i bywa, że jest to miłość nieszczęśliwa.

Jak ojciec wpływa na kształtowanie się kobiecości córki?

Może podarować jej zachwyt nad tą kobiecością, zwłaszcza gdy córka będzie świadkiem tego, jak ojciec kocha, szanuje i zachwyca się jej matką. To jest fundament.

Nie wtedy, kiedy zachwyca się nią? Kiedy mówi jej, jaka jest piękna, jaka mądra?

Zależy, jak często jej to mówi i z jaką intencją. W nadmiarze to będzie niebezpieczne. Bo to nie córce powinno się mówić: „Ty jesteś moją ukochaną, najpiękniejszą, jedyną”, tylko żonie. Ojcowie bezbrzeżnie zachwyceni córkami – ich urodą, wrażliwością, pięknym spojrzeniem – mogą je tym skrzywdzić. Bo wtedy zaburza się granica międzypokoleniowa, która jest niezbędna do prawidłowego rozwoju dziecka.

Czyli to niedobrze, jeśli ojciec traktuje córkę jak księżniczkę i nieba by jej przychylił?

Jeśli traktuje żonę jak królową i ta księżniczka widzi, gdzie jest jej miejsce, to w porządku. Ale jeśli ojciec traktuje córkę jak księżniczkę, a żona w tym czasie zmywa gary, to niedobrze. Dla wszystkich. Dla dziecka – bo dostaje władzę, której nie rozumie. Dla tego małżeństwa – bo taki „romans” córki z ojcem je osłabia. Dla matki – bo jest poniżana. Zastanawiałbym się wtedy, dlaczego ten mężczyzna jest tak sfrustrowany w relacji z żoną, że swoje uczucia „przeadresowuje” do córki. Jeśli ta koalicja ojca z córką będzie się zacieśniać, to może też dojść do tzw. pętli interakcyjnej.

Co to takiego?

Na przykład ta odrzucona na rzecz córki żona zacznie odrzucać seksualnie męża, w wyniku czego odrzucony mąż będzie jeszcze bardziej faworyzował i kokietował córkę, a w efekcie będzie jeszcze bardziej odrzucany przez żonę, że jej nie uwodzi. I kryzys będzie się pogłębiał.

Jak z tym będzie się czuć ta córka?

Może jej to schlebiać. Może mieć poczucie, że wygrywa rywalizację z matką, ale też może stracić to, co kobiety wynoszą z dobrych relacji z matkami, czyli poczucie kobiecej więzi i przynależności.

I co w dorosłości może się z taką „księżniczką” dziać?

Różnie może być. Dużo będzie zależało od tego, z kim ona będzie siedzieć w szkolnej ławce, co zobaczy w rodzinie sąsiadów albo u przyjaciółki. Czy ten ojciec będzie agresywny, czy czuły, czy ta matka będzie się w stanie do niej przebić mimo wszystko. Tym, co jednak często się dzieje w takich sytuacjach, jest to, że „księżniczka” podświadomie nie chce opuszczać tego „pierwszego mężczyzny”. On pozostaje dla niej numerem jeden i za każdym razem, kiedy próbuje szukać partnera, między nią a nim staje obraz jej ojca.

Ona szuka u innych mężczyzn podobnego zachwytu?

Zależy, czym był zabarwiony ten zachwyt. Jeśli miał podtekst seksualny albo jeśli ojca niekoniecznie seksualnie, ale emocjonalnie to podniecało, to ona może się wręcz bać podobnego zachwytu. Może się bać bliskości, bo ma poczucie, że bliskość z mężczyzną jest niezdrowa. To nie będzie kobieta, która powie: „Ach, jakie mam piękne, powabne ciało, będę w ramionach innego czuć się bezpiecznie, a moje zmysły będą chętne do wspólnego tańca”. Nie, raczej poczucie grzeszności może się rozlewać na jej życie seksualne.

Dlaczego w okresie dojrzewania ojcowie często odsuwają się od córek, ochładzają tę relację?

Ze strachu przed jej seksualnością. Bo granica między bliskością uczuciową a zmysłową jest często płynna. I wtedy może się pojawiać z tyłu głowy pytanie: na ile ten pocałunek jest rodzicielski, a na ile nie?

Dojrzewająca córka może budzić w ojcu takie skojarzenia?

W olbrzymiej większości nie, bo dzięki tabu kazirodztwa ta relacja jest erotycznie zablokowana. Ale ojcowie rzeczywiście często się wycofują, bo czują, że córka musi mieć też prawo do prywatności, do intymności. Wiedzą, że do łazienki czy do pokoju już się nie wchodzi bez pukania. To nie znaczy, że ojciec ma nie mówić córce: „Jak pięknie ci dziś w tej sukience”, ale wszystko zależy od tego, na jakich strunach on tę pieśń miłości gra. Czy to komplement, który sprawia, że ona leci na spotkanie ze swoim Zdzichem przeświadczona, że pięknie wygląda, czy też zostaje w domu, żeby jeszcze raz to usłyszeć? Bo za tym „ślicznie wyglądasz” kryje się jeszcze inny komunikat, wprost lub nie wprost wypowiedziany: „Musisz uważać na innych facetów. Jedyny bezpieczny facet to ja”. To zresztą ciekawe, co robią ojcowie, kiedy wokół córki zaczynają się kręcić absztyfikanci.

Ja od ojców nawet kilkuletnich córek słyszę szczery niepokój. Jakby się na wojnę szykowali.

To jest naturalne do pewnego momentu. Boją się, że ktoś im bliski zostanie zabrany. Jeśli ona jest nastolatką, to on niewiele może zrobić, żeby mieć kontrolę nad jej wyborami. Badania zresztą pokazują, że wpływ rodziców na los dziecka jest coraz mniejszy, a coraz większy mają rówieśnicy, internet i środowisko. Kiedyś autorytet był oparty na wiedzy, a w świecie, w którym wnuki mają większą wiedzę od dziadków, to zaczyna być groteskowe. I ja to w swoim gabinecie też obserwuję. Więc wygłaszanie kazań może być wręcz kontrproduktywne, jeśli dziecko przechodzi przez fazę buntu. Jedyne, co ma sens, to przekazywanie wartości przez realizację tych wartości.

Ale jak to zrobić?

Samemu dokonywać dobrych wyborów, a poza tym być razem, rozmawiać, wspólnie coś robić, dbając o siebie nawzajem. Coś, co w anglosaskiej kulturze nazywa się quality time. To znacznie lepiej wyposaża córkę w umiejętność dokonywania dobrych wyborów niż prelekcje na temat tego, że „jak ktoś pije, pali i nadużywa, to rodzina się kiwa”.

A kiedy to jest już wybór partnera na życie, nie chłopaka na bal maturalny?

To dobrze by było, gdyby ojciec potrafił z godnością przyjąć fakt, że córka idzie do innego. I to w dodatku nie do tego wymarzonego. Bo córka ma raczej nie liczyć na to, że z ust ojca padnie: „Boże, jaki on cudowny!”. Prędzej matka to powie.

To wynika z lęku, że ten mężczyzna nie będzie dla niej dość dobry, czy z zazdrości?

Możliwe, że z zazdrości, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Ja na zazdrość nie patrzę jakoś negatywnie, o ile nie zamienia się w zawiść czy agresję. Dla mnie, jako ojca, najważniejszym kryterium jest: czy z tym partnerem moja córka ma dobrze? Czy jest kochana i kochająca?

Czasem im jest ze sobą dobrze, ale ojcu zięć się nie podoba.

Nie musi, ale musi go szanować. I powstrzymać się od komentarzy i okazywania niechęci. Ojciec jest głosem obecnym w sercu córki. Jeśli to głos dezaprobaty, to wtedy psuje jej związek. To nie muszą być nawet teksty typu: „Aleś sobie wybrała!”, „Co z niego za mężczyzna!”, tylko taka negatywna nuta. Już to wystarczy, żeby sączyć do jej małżeństwa jad. Co innego, jeśli ojciec wie, że w tym związku jest przemoc albo jakieś nadużycie, to wtedy powinien wrócić do dawnej roli, wtrącić się i pomóc. Ja bym tak w każdym razie zrobił. (…)”


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Wysokich Obcasów”:

www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,127763,18163241,Dobry_ojciec_to_taki__ktory_jest_obecny_w_zyciu_corki_.html#TRwknd


 PSYCHOTERAPIA PSYCHODYNAMICZNA GDAŃSKPSYCHOLOG GDAŃSK

Wywiady: „Wielcy i sławni też mają lęki.”

Psycholog GdańskO agorafobii rozmawiają redaktor „Zwierciadła” Tomasz Jastrun i psychiatra, psychoterapeuta Sławomir Murawiec:

„Boimy się pająków, myszy, latać samolotem. Niektórzy boją się nawet jechać windą, przejść przez most. Na agorafobię, lęk przestrzeni, fizyczny, psychiczny, a nawet metafizyczny cierpieli w ostrej postaci Bolesław Prus i Julian Tuwim, w słabszej Witkacy.

Lęk, kiedy się wisi nad przepaścią, to normalny instynkt, zagrożenie jest przecież realne. Agorafobia, jak wynika z nazwy, to lęk otwartych przestrzeni, schorzenie to jednak częściej dotyczy każdej przestrzeni oprócz tej jednej bezpiecznej, którą jest zwykle dom. Dom plus obecność kogoś bliskiego, kto w razie zagrożenia pomoże, wezwie pomoc, zareaguje. Już poza progiem zaczyna się lęk. Bywa tak silny, że nie do opanowania, zmuszający do powrotu. Wyjść można z domu, ale tylko z kimś, komu się ufa – tata, mama, żona… Ludzie odczuwają przerażenie już na ulicy, na przejściu dla pieszych. Agorafobia jest nerwicą, ale bywa bardziej inwalidyzująca niż najpoważniejsze choroby psychiczne, takie jak schizofrenia. Czasami człowiek przez lata nie wychodzi z domu.

Prusa i Tuwima chyba za bardzo nie leczono. Witkacy sam się „leczył” alkoholem i narkotykami.

Dzisiaj stosuje się leki przeciwdepresyjne i redukujące niepokój. I to działa! Zbliżony do agorafobii, często z nią współistniejący, jest lęk paniczny – ktoś ma poczucie, że zaraz oszaleje albo umrze, straci kontrolę nad sobą. To uczucie wielkiej grozy, wali serce, człowiek się dusi, poci, ciało alarmuje. Z moich doświadczeń jako lekarza wynika, że u źródeł lęku panicznego często leży doświadczenie umierania lub ciężkiej choroby własnej albo kogoś bliskiego.

Niedawno miałem pacjentkę, której dziecko było ciężko chore. Najpierw był lęk o nie, potem o bliskich, w końcu sama przestała wychodzić z domu. Pamiętam biznesmena, właściciela sieci sklepów, bał się dojechać do swego marketu samochodem, nękały go napady lęku panicznego. Okazało się, że jego współpracownik, z którym rozkręcał interes, zdrowy młody człowiek, nagle umarł. Pojawiły się u niego myśli: „taki młody mógł umrzeć, ja też mogę”, a parę miesięcy później napady lęku. Niedawno wszedł do mojego gabinetu imponująco zbudowany młody człowiek, patrzę niego z podziwem, niemal półbóg, siada i zaczyna płakać. Cała jego muskulatura była tylko obudową lęku. Kiedyś miał poczucie, że to już jego koniec, że umiera, rozpada się. Teraz ten lęk znów się pojawił.

Wróćmy do tej przestrzeni pod nogami lub nad głową, która tak nas przeraża.

Otchłań i przestrzeń może dawać uczucie wolności, tego doświadczają paralotniarze, otchłań ich pociąga, innych za to ogania groza bez granic. Widzę to też jako lęk przed utratą kontroli. Paralotniarz, nawet skoczek spadochronowy, walczą z przestrzenią, jakoś nad nią panują, ktoś, kto jedzie windą i ma pod nogami szyb, może czuć się bezradny.

(…)

Jakbym dzisiaj leczył Prusa? Porozmawiałbym z nim, by sam znalazł powiązanie między tym, co teraz przeżywa, a traumą, której doznał w przeszłości. Często pacjenci mówią: „zupełnie nie wiem, dlaczego to mi się dzieje”. Jeśli uda się znaleźć powiązanie, lęk nie ustępuje od razu, ale staje się bardziej zrozumiały, osadzony w kontekście życia i przestaje być magiczną siłą.

Zaproponowałbym mu pewnie leki z grupy przeciwdepresyjnych, które osłabiają lub znoszą objawy, oraz środek przeciwlękowy, by mógł sobie pomóc w sytuacji ostrego napadu. Przy kolejnej wizycie spytałbym, co sądzi o podjęciu psychoterapii. Jeśli miałby taką gotowość, wskazałbym mu psychoterapeutę.”


cały artukuł do przeczytania na stronie internetowej „Zwierciadła”:

www.zwierciadlo.pl/2014/psychologia/wielcy-i-slawni-tez-maja-leki


PSYCHOTERAPIA GDAŃSKPSYCHOLOG GDAŃSKTERAPIA GDAŃSK

Wywiady: „Dlaczego uciekamy w bezradność?”

Psychoterapeuta Gdańsk„Dlaczego uciekamy w bezradność?” Na pytania Agnieszki Jucewicz odpowiadała psychoterapeuta Zofia Milska – Wrzosińska:

„Kiedyś, przy okazji innej naszej rozmowy, wspomniała pani, że uczucie bezradności to jedno z najtrudniejszych uczuć. Dlaczego?

Bo czujemy coś dolegliwego: ból, złość czy niezgodę, ale jednocześnie niemoc, żeby coś z tym zrobić. Jest źle, ale nie widzimy żadnej możliwości zmiany, więc przeżywamy swoją sytuację jako stan ograniczenia, zniewolenia czy nawet przemocy. Niekoniecznie przemocy w sensie dosłownym – fizycznej czy psychicznej, wywieranej przez konkretnego człowieka.

Czujemy, że nie mamy wpływu na coś dla nas istotnego, bo sprawy zostały już rozstrzygnięte i będą szły swoim torem niezależnie od naszych działań, czyli wszystko jedno, co zrobimy, nic się nie zmieni, a jeśli już, to na gorsze. Na przykład mąż gbur mówi, że na rozmawianie jest zbyt zmęczony, a jak się nie podoba, to mogę sobie znaleźć innego. Albo nauczyciel nigdy nie oceni dobrze wypracowania dziecka, bo się uwziął. Czy przychodnia proponuje wizytę u foniatry za 11 miesięcy.

(…)

Czy to znaczy, że ci, którzy często i łatwo czują się bezradni, zostali kiedyś tej bezradności nauczeni?

Kiedyś, czyli w dzieciństwie, taka strategia mogła komuś zapewniać poczucie bezpieczeństwa. Może było tak, że jakakolwiek próba własnej aktywności była przez rodziców surowo karana. Może w domu panował reżim, do którego trzeba było się bezwzględnie dostosować, a jeśli dziecko próbowało się z tego reżimu wyłamać, było bite, odrzucane albo wyśmiewane i dość szybko się nauczyło, że względny spokój zapewni sobie, jeśli dostosuje się do tych zewnętrznych wymagań. Tak bywa w rodzinach przemocowych, autorytarnych.

A w lękowych? W których dużo jest przekazu: „Nawet nie próbuj, bo na pewno sobie krzywdę zrobisz”.

Trzeba pamiętać, że na dziecko wpływają nie werbalne deklaracje rodziców, tylko to, co się dzieje. Przekaz będzie słabszy, jeśli dziecko stale słyszy, że świat jest okropny i trzeba uważać, ale ma okazję, by różnych nowych sytuacji popróbować, na przykład wyjść samo na podwórko i nawet jeśli stłucze kolano, to będzie pocieszone, a nie ukarane. Jeśli natomiast w podobnej sytuacji usłyszy: „Upadłeś? A przecież mówiliśmy ci, żebyś nie wychodził! To teraz radź sobie sam i masz szlaban na podwórko do końca tygodnia”, to przekaz będzie mocniejszy. Dziecko ma z natury potrzebę poznawania świata, sprawstwa, tak się rozwija nasz układ nerwowy. To dobrze widać na etapie, gdy niemowlę wyrzuca z łomotem zabawki z kojca i głośno woła, żeby mu je podawać. Czasem niesłusznie mu się przypisuje agresywne intencje („Oj, niegrzeczna Basiulka”), a ono tylko chce doświadczyć swojego wpływu na otaczający świat. Jeśli się okaże, że jak woła, to ktoś przychodzi, że jak coś rzuci, to ktoś podniesie (oczywiście niekoniecznie dziesięć razy z rzędu), a kiedy płacze, to świat stara się pomóc, to jest szansa, że jego poczucie bezradności w przyszłości będzie mniejsze. Może też zdarzyć się tak, że to poczucie bezradności będzie dotyczyć tylko pewnych obszarów.”


cały artykuł do przeczytania na stronie internetowej „Wysokich Obcasów”:

www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,17489867,Zofia_Milska_Wrzosinska__Dlaczego_uciekamy_w_bezradnosc.html


PSYCHOTERAPEUTA GDAŃSK PSYCHOLOG GDAŃSK